Po „Siarce” Prestona i Childa bardzo chciałam przeczytać „Kobietę
w bieli” Wilkie’go Collinsa (z jakiegoś powodu długi czas myślałam, że to
kobieta!). Cały czas wisi mi otwarta strona na lubimyczytac.pl i przypomina o
planie. Jednak ta książka jest w nieco oddalonej ode mnie bibliotece i po
prostu jeszcze się nie zabrałam do wycieczki tam. Zamiast tego czytałam opinie,
z których wynikało, że powieści tego autora są bardzo dobre i wciągające.
Dlatego wpisałam w katalogu nazwisko i znalazłam inną jego książkę, która była
niedaleko. W ten sposób wymieniłam „W pustyni i w puszczy” na „Kamień
księżycowy”.
Już sama forma powieści jest dość interesująca. Na samym
początku dowiadujemy się od narratora, starego Gabriela Betteredge’a, że został
on poproszony o spisanie historii, która wydarzyła się w rodzinie jego pani.
Styl starego sługi jest dość zabawny, a każda wzmianka o Robinsonie Kruzoe
wywołuje uśmiech. W każdym razie pierwsza część powieści jest „spisana’ przez
Betteredge’a. Następnie „pióro przejmują” kolejni bohaterowie: panna Clack, pan
Franklin Blake, pan Ezra Jennings, pan Bruff, doktora Candy’ego oraz sierżanta
Cuffa. No ale, o czym oni właściwie tak piszą?
Z prologu (dokument z archiwum rodzinnego) poznajemy
historię Kamienia Księżycowego. Jest to klejnot czczony w jakiejś hinduskiej
świątyni, który został skradziony, a trzej bramini poprzysięgli odzyskać go. Na
każdym nieprawowitym właścicielu ciąży klątwa – spotka go mnóstwo nieszczęść. W
czasie szturmu na Seringapatam klejnot zdobył człowiek nazwiskiem Herncastle.
Następnie Betteredge rozpoczyna swoją historię, opowiada, kto jest kim w
rodzinie i tak dalej. Ja nie będę trzymać się ściśle jego relacji, a raczej
uporządkuję to na własne potrzeby.
Herncastle był bratem lady Verinder – pani Betteredge’a – i niezbyt
dobrym człowiekiem. Dama nie chciała mieć z nim nic wspólnego, zwłaszcza po
tym, jak się dowiedziała, w jaki sposób zdobył Kamień Księżycowy. Urwała z nim
wszelki kontakt – nie widywała się z bratem i zakazała służbie wpuszczać go do
domu. Jednak Herncastle z jakiegoś powodu próbował skontaktować się z siostrą i
wręczyć jej córce prezent urodzinowy. Lady Verinder nie wyraża na to zgody,
więc jej brat odjeżdża niepyszny. Nie rezygnuje jednak ze swojego zamiaru –
spisuje testament, którego wykonawcą ma być pan Blake (jakiś tam stopień
kuzynostwa) i w którym przepisuje diament Racheli Verinder. Klejnot ma zostać
wręczony dziewczynie w najbliższe urodziny po śmierci Herncastla. Ponieważ pan
Blake miał dużo obowiązków, doręczenia diamentu podjął się jego syn – Franklin Blake.
Młodzieniec (nie wiem, ile on ma lat. Kwestia wieku w tej książce w ogóle jest
dla mnie dość zagadkowa, ale pewnie był on koło dwudziestki) przybywa na
urodziny kuzynki, jednak zna on historię Kamienia Księżycowego. Radzi się
starego Betteredge’a, co powinien zrobić – spokojnie wręczyć kuzynce prezent,
czy może ostrzec ciotkę o możliwych niecnych zamiarach jej zmarłego brata.
Mężczyźni zgadzają się jednak poczekać z niepokojeniem lady Verinder, Franklin
oddaje klejnot na przechowanie do banku (przyjechał chyba tydzień przed
urodzinami) i postanawia sprawdzić, czy coś się wydarzy. Do czasu przyjęcia
jednak nic się nie dzieje (nie pojawiają się więcej żadni podejrzani hindusi),
więc panna Rachela dostaje swój prezent. Nietrudno się domyślić, że jest
zachwycona i od razu ozdabia prezentem suknię. Wtedy pojawiają się trzej
hindusi, jednak zostają oni wyproszeni przez jednego z gości przyjęcia.
Następnego ranka okazuje się, że diament zginął z indyjskiej szafki, do której
włożyła go uparta panienka. Rachela nie chce współpracować z policją i w ogóle
rozmawiać na temat diamentu i kradzieży. Kuzyni Franklin i Godfrey (obaj
zakochani w Racheli) próbują wspomóc śledztwo, służące są podejrzewane o
spiski, a Betteredge stara się nad wszystkim zapanować. W końcu dochodzi do
tragedii, a lady Verinder z córką wyjeżdżają do Londynu, by odpocząć i odsunąć
się od miejsca całej afery.
Nie będę dalej streszczać fabuły, i tak zajęło mi to dużo
miejsca, a chyba niewiele napisała… Pozostali narratorzy są osobami, które
brały udział w przyjęciu lub późniejszym śledztwie. Zmiany osoby opisującej
wydarzenia uzasadnione są tym, że historia ma być spisana przez naocznego
świadka wydarzeń. Dlatego, kiedy Rachela się przenosi zmienia się też narrator.
Przyznaję, że niektóre formy narracji były denerwujące (panna Clack), mimo to
nie rozumiem, czemu czytałam tę książkę tak długo (prawie dwa tygodnie).
Historia była ciekawa, nieźle napisana… A ostatnie 200 stron zajęło mi prawie 9
godzin! Nie wiem, jak to się stało, bo czytało się naprawdę przyjemnie.
Przeszkadzało mi to, że wiele wątków pobocznych zostało
potraktowanych nieco po macoszemu. Nie udało mi się do końca ustalić, ile lat
miała panna Rachela i pan Franklin, ani co właściwie zrobił Ezra Jennings. Ale
chyba winę za to można zrzucić na narratorów, którzy przecież wszystko to
wiedzieli, więc nie uznali za stosowne wyjaśniać czytelnikowi… Jeśli chodzi o
rozwiązanie zagadki to muszę przyznać, że Wilkie Collins robił z moimi
pomysłami co chciał! Autor sprawił, że myślałam tak, jak sierżant Cuff (mający
rozwiązać sprawę zaginięcia diamentu), a potem prawie jak Franklin Blake (który
poznał pewne fakty przeczące poprzedniej hipotezie). Od pewnego momentu
kołatało mi się w głowie poprawne rozwiązanie, ale ciągle coś mnie od niego
odrywało. To naprawdę dobrze skonstruowana książka!
W wyzwaniu książka zostaje Asem karo – egzemplarz, który
czytałam został wydany w 1990 roku. Był to jeden z powodów, dla których
zdecydowałam się na tę właśnie książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz