poniedziałek, 26 września 2016

Zawód: Wiedźma, część 1

Skąd ta książka? Kiedyś byłam na wakacjach z czterema koleżankami. Pewnego dnia z jedną z nich wybrałyśmy się na spacer, usiadłyśmy na polance i wzięłyśmy się za czytanie. Ona miała właśnie tę książkę. Młode byłyśmy to zainteresowała się książką głównie ze względu na gest bohaterki na okładce. Koleżanka akurat ją kończyła i zaczęła kolejną, a ja wzięłam tę i przejrzałam. Ale nie czytałam, bo miałam swoją. Poza tym jakoś nie przemówiła do mnie. Minęło parę lat, o książce zapomniała, o koleżance chciałabym zapomnieć. Aż tu na facebooku ktoś o coś zapytał i jako odpowiedź ktoś zasugerował Olgę Gromyko. Coś kojarzyłam, poszperałam i wyszperałam wiedźmę. Udałam się skarbnicy i wypożyczyłam od razu cztery tomy.


poniedziałek, 12 września 2016

Księga rzeczy utraconych

Wspominałam już parę razy o tym, że chciałam tę książkę przeczytać (przy „Złych ludziach”, a wcześniej przy „Baśniowym mordercy”), więc nie będę po raz kolejny pisać tego wstępu. Wreszcie ją wypożyczyłam z biblioteki dziecięcej, działu dla najstarszych dzieci (a raczej już młodzieży, podobnie jak „Przebudzenie Jenny Fox”). Wyjątkowo szybko udało mi się ją znaleźć, więc przygarnęłam i jeszcze tego samego dnia wzięłam się za czytanie.


środa, 7 września 2016

Źli ludzie

Od pewnego czasu polowałam na „Księgę rzeczy utraconych” Johna Connolly’ego. W sumie to od przeczytania na studiach tekstu na temat baśni w kulturze (stąd też „Baśniowy morderca”). Ale tak się zbierałam i zbierałam… W tym roku jakieś kiepskie książki mi się ostatnio trafiąły, więc się zmotywowałam, sprawdziłam biblioteki i poszłam. Ale coś mi nie poszło w tym sprawdzaniu i okazało się, że tam gdzie poszłam „Księgi…” nie ma. Są za to inne dzieła Johna Connolly’ego (a nawet jest dwóch autorów o tym nazwisku). Pani bibliotekarka poleciła mi „Złych ludzi”, jako coś co czytała. Powiedziała, że książka to w sumie horror, ale raczej lekki. No dobra, byle był dobry.


piątek, 2 września 2016

Rip van Winkle i inne opowiadania

Od gimnazjum uwielbiam Johnny’ego Deppa i nie jest to żadna tajemnica. Uwielbiam filmy z nim, zwłaszcza te reżyserowane przez Tima Burtona. Dodajmy do tego muzykę Danny’ego Elfmana i mamy niemalże film idealny. No i jednym z takich świetnych dla mnie filmów jest „Jeździec bez głowy”. Sama już nie wiem, ile razy go widziałam. Któryś raz oglądałyśmy go z koleżankami tylko po to, żeby policzyć, ile razy Ichabod mdleje. No i po pewnym czasie doszłam do wniosku, że skoro film jest taki dobry, to coś, na podstawie czego powstał, też musi być świetne. Kiedyś myślałam, że moja babcia ma tę książkę – miała tytuł „Jeździec bez głowy”. Niestety, było to coś zupełnie innego, o jakimś Meksykaninie, który stracił głowę, a jego koń kręcił się po okolicy ze zwłokami. Chyba, średnio pamiętam. Potem małymi kroczkami odkryłam, że film jest na podstawie opowiadania Washingtona Irvinga, że mogę je znaleźć w bibliotece no i wreszcie do tej biblioteki poszłam i wypożyczyłam zbiorek opowiadań zawierający „Legendę o Sennej Kotlinie”.