czwartek, 19 lutego 2015

Grobowce Atuanu

Wzięłam się za to właściwie dlatego, że jak już zacznę jakąś książkę albo cykl to muszę skończyć.

Mam taki wewnętrzny przymus i tyle. „Czarnoksiężnik z Archipelagu” czytany po raz drugi mnie nie urzekł (może za szybko się za niego wzięłam), ale za pierwszym razem całkiem mi się podobał. Dlatego wzięłam się za „Grobowce Atuanu”.
Od początku wypatrywałam Geda zwanego Krogulcem, jednak dość szybko uświadomiłam sobie, że to nie on będzie tu głównym bohaterem. Akcja dzieje się parę (nie wiadomo, ile dokładnie) lat później niż „Czarnoksiężnik…” i nieco na wschód – na Atuanie. Atuan należy do Wysp Kargadu, gdzie ludzie mają jasny kolor skóry (w przeciwieństwie do Geda i innych z Archipelagu) i nie wierzą lub nienawidzą magii. Główną bohaterką jest Tenar, poznajemy ją, gdy ma cztery lata. Następnie widzimy kilka fragmentów jej życia i moment, kiedy staje się Archą i Odrodzoną Kapłanką.
Archa znaczy Pożarta. Dowiadujemy się, że dziewczyna służy Bezimiennym, mocom Ciemności, które panują w Miejscu Grobowców i pod nim. Tylko Odrodzona Kapłanka ma wstęp do niektórych miejsc i tylko ona wie niektóre rzeczy. Wiedzę zdobywa ucząc się od najwyższych kapłanek Bliźniaczych Bóstw i Boga-Króla oraz samodzielnie zwiedzając podziemia.
Książka wydawała mi się naprawdę interesująca, podobał mi się nastrój tajemnicy i mroku. Ciekawie opisane były też niektóre obrzędy i tradycje związane z czcią Bezimiennych. Jednak teraz, po przeczytaniu, zauważam, że było tego w rzeczywistości bardzo niewiele. Czuję pewien niedosyt związany z ominiętymi fragmentami życia Archy i nie znając podstaw jej kultu. Mimo tego niedosytu, w jakiś sposób mam wrażenie, że autorka opisała wszystko. To bardzo dziwne wrażenie. „Czarnoksiężnik…” też był jakby zbyt okrojony, jednak tworzył spójną całość i czytelnik nie miał problemu w zorientowaniu się, o co chodzi.
Ostatecznie w powieści pojawia się również Ged (informacja dla tych, którzy by za nim tęsknili), jednak jest już mężczyzną i potężnym magiem, a nie uczącym się chłopcem, który dopiero co przestał pasać kozy.

Jeśli chodzi o wyzwanie… Zawsze mam z tym problem, niech więc będzie 2 trefl.

środa, 11 lutego 2015

Czarnoksiężnik z Archipelagu

Po raz pierwszy czytałam tę książkę prawie rok temu na zajęcia na uczelni. Ursulę LeGuin uważam za postać, powiedzmy, kanoniczną w literaturze fantastycznej, dlatego cieszyłam się, że wreszcie miałam motywację, żeby po nią sięgnąć. Na zajęcia czytałam szybko, ale książka chyba mi się spodobała, bo postanowiłam kupić całe „Ziemiomorze”. Prószyński i S-ka zrobili takie ładne jednotomowe wydanie, więc zakupiłam. I stało i czekało. Najpierw czekało aż się zajęcia skończą. Potem aż się obronię. Potem zjawiały się inne książki, które koniecznie chciałam od razu przeczytać. Zdążyłam już nieco zapomnieć, a postanowiłam przeczytać cały cykl, dlatego zaczęłam od początku. No i w ten oto sposób, dopiero teraz wzięłam się za tę książkę.

„Czarnoksiężnik…” jest historią chłopca (Geda, zwanego Krogulcem), który odkrywa w sobie talent magiczny. Uczy się najpierw u ciotki – czarownicy, potem u miejscowego maga, a ostatecznie idzie do szkoły dla czarnoksiężników na wyspie Roke. Tam poznaje Vetcha, który staje się jego najlepszym przyjacielem oraz Jaspera, który zostaje jego rywalem. Obaj chłopcy są starsi i dłużej przebywają w szkole. Kiedy Jasper wyzywa Geda na pojedynek, Krogulec nie jest w stanie w pełni zapanować nad swoją mocą i przypadkiem przyzywa z Krainy Ciemności cień. Od tej pory chłopiec niechętnie używa magii i wciąż lęka się cienia.
Jak widać fabuła nie jest bardzo skomplikowana, a książka jest pomyślana jako lektura dla młodzieży. Niestety, nie pamiętałam o tym, powieść składa się głównie z opisów. Opisów działania, żeby nie było, ale jednak są to opisy. Mamy całe strony bez choćby ułamka dialogu. Mi to przeszkadza. Lubię czytać krótkie akapity i lubię, kiedy jest dużo dialogów.
Nie podoba mi się też wymienne stosowanie słów „czarodziej” i „czarnoksiężnik”. Ten drugi dla mnie zawsze był kimś złym, posługującym się czarną magią („czarno-” w nazwie to sugeruje). Tu jednak nie ma podobnych zasad i ciężko było mi się do tego przyzwyczaić na początku.
Kolejna kwestia warta poruszenia to prawdziwe imiona. Nie wiem, czy to LeGuin to zapoczątkowała, ale już w paru książkach widziałam takie rozwiązania (min. w „Eragonie”). Chodzi o to, że każdy człowiek, każda rzecz, zwierzę, zjawisko ma prawdziwe imię. Jeśli zna się to imię można mieć władzę nad daną istotą/zjawiskiem itd. Można je przywołać lub tworzyć. Oczywiście ludzie strzegą swego prawdziwego imienia, żeby nikt niepowołany nie mógł nimi zawładnąć i zrobić im krzywdy. Prawdziwe imiona często są nazwami rzecz/zwierząt w pradawnej mowie, w której (swoją drogą) nie można kłamać. No chyba, że jest się smokiem. Dla nich to mowa ojczysta i one mogą wszystko.
Książka nie jest zła, a ja zabieram się zaraz za kolejną część.

„Czarnoksiężnik z Archipelagu” zostaje ogłoszony 6 kier.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Zaginięcie Ethana Cartera

Tym razem z nieco innej beczki. Zamiast czytać książki postanowiłam nadrobić parę opowiadań z „Nowej Fantastyki” – 2 numery i jedno wydanie specjalne, a kolejnych spodziewam się niedługo w skrzynce… Poza tym książka, za którą obecnie się wzięłam to „Ziemiomorze”, czyli sześć powieści w jednotomowym wydaniu. Grube i ciężkie – do autobusu się nie nadaje. Dlatego, żeby nie przerywać ciągłości pojawiania się postów, postanowiłam napisać o grze, którą właśnie skończyliśmy z mężem przechodzić.
„Zaginięcie Ethana Cartera” jest grą stworzoną przez polskie studio, wyprodukowaną przez Polaków. Mimo to została wypromowana po angielsku i to jest też język oryginału. Na szczęście jest polska wersja językowa – i w napisach i w głosie. Dodatkowo nie jest to jeden lektor, ale każda postać ma własny głos, czyli jest naprawdę dobrze.
Grą zainteresowaliśmy się, bo pokazał ją youtubie Rock i wyglądała dość zachęcająco. Taki trochę thriller, trochę zagadka. Kupiliśmy grę na jakiejś promocji internetowej i czekała 2 miesiące aż się za nią weźmiemy. Zaczęliśmy chyba w środę.
Na samym początku dowiadujemy się, że jest to „przygoda bez przewodnika” i rzeczywiście. Gra nie ma żadnego samouczka. Nasz bohater – detektyw Paul Prospero – ląduje w lesie na torach. Mówimy (bo gra jest pierwszoosobowa), że zostaliśmy wezwani przez chłopca, który nazywa się Ethan Carter. Dostaliśmy od niego list i wierzymy we wszystko, co tam napisał. Obawiamy się tylko, że mogliśmy przybyć na późno… Przyznam, że buduje to klimat, jednak nie mamy pojęcia, co tak naprawdę w tym liście było. Mimo że bohater wie.
W każdym razie ruszyliśmy wzdłuż torów. Wyszliśmy z lasu, przeszliśmy przez most, minęliśmy kolejkę (nazywaną drezyną…), weszliśmy w nowy las. Tam znaleźliśmy rozplątane liny na torach, kanister, odcięte nogi… i pierwsze ciało. Spróbowaliśmy „dotknąć” ciała (tak się nazywa akcja w grze) i na ekranie pojawiła nam się czarna plama. Aha, fajnie. Biegaliśmy dookoła, próbując coś znaleźć, jednak nic to nie dało. „No trudno – uznaliśmy – pewnie jeszcze nie odblokowaliśmy mocy, która pozwoli nam się czegoś dowiedzieć.” Poszliśmy więc dalej. Dotarliśmy do jakiegoś domu (po drodze przebyliśmy jeszcze więcej lasu i kolejny most), gdzie po długiej walce ustawiliśmy pokoje tak, jak powinny być. Potem weszliśmy do dalszego domu, który okazał się dokładną kopią tamtego, który przed chwilą ustawialiśmy. Już ustawioną kopią. Cóż, trzeba było najpierw tu przyjść, zapamiętać i wrócić tam. Ustawianie zajęłoby nam pewnie mniej czasu. Ale i tak byliśmy dumni, że udało nam się wreszcie wykonać jakieś zadanie i ujawniło nam się wspomnienie Ethana.
Poszliśmy dalej! Las, las, dużo lasu… Doszliśmy do kościoła i cmentarza, znaleźliśmy martwą wronę, rysunek na ścianie, rozbitą lampę i zejście do grobowca. Znowu samodzielnie doszliśmy do tego, jak zapalić światło w grobowcu i znaleźliśmy tam ciało. I na tym nasza passa się skończyła. Chodziliśmy dookoła, szukaliśmy i nic. Wpadliśmy na pomysł, żeby zobaczyć, jak Rock sobie z tym poradził – skoro nie dajemy rady to zobaczymy, czy czegoś nie pominęliśmy… Oj, jeszcze jak pominęliśmy! Już na początku filmiku Rock, w pierwszym lesie, znalazł jakieś pułapki, które ukazały mu wizję. Zniechęceni koniecznością powrotu przez mnóstwo lasów i dwa mosty, wyłączyliśmy grę.
Do rozgrywki wróciliśmy w sobotę, dużo lepiej przygotowani. Włączyliśmy sobie poradnik, żeby po zrobieniu wszystkiego, co uważamy za konieczne, sprawdzić, czy to już na pewno wszystko. Najpierw wróciliśmy na początek gry (dużo biegania) i znaleźliśmy w lesie pułapki, na które natknął się Rock. Zaprowadziły nas one w następne miejsce, potem jeszcze trochę poszukaliśmy, poradnik podpowiedział nam, że musimy znaleźć kamień i mieliśmy wszystko. Hura! Odblokowaliśmy wspomnienie o pierwszej śmierci! A czarna plama po „dotknięciu” ciała rozrosła się i wprowadziła nas w tryb wizji. Potem poszliśmy dalej, buszując w drodze po lesie. Bo może znowu są tam jakieś pułapki, które wcześniej ominęliśmy? Znaleźliśmy kolejne wspomnienie… I tak graliśmy dalej, biegając w kółko, jak bezgłowe kurczaki i szukając wskazówek, które w dużej części nie istniały albo dotyczyły już innej sprawy.
Tryb wizji

Gra jest bardzo ładna – grafiki lasu i wody są naprawdę super. Wszystko wygląda pięknie. Ale… Jest tego za dużo. To znaczy nie za dużo piękna, ale za dużo terenu. Zupełnie niepotrzebnego terenu, przez który tylko przebiegamy. Już się nie zachwycamy i nie wczuwamy w klimat, bo jesteśmy lekko zirytowani. Te tereny służą chyba tylko przedłużeniu rozgrywki. Lepiej byłoby to wszystko ograniczyć do mniejszej przestrzeni.
Piękna grafika

Fabuła w grze też jest bardzo ciekawa. Po kolei dowiadujemy się, co się stało z członkami rodziny Ethana, poznajemy tajemnicę małego miasteczka i mamy nadzieję odnaleźć chłopca całego i zdrowego. Małą nadzieję, ale zawsze. To, co psuje klimat i fabułę to te ogromne tereny. Gracz biega w kółko, szukając czegoś niepotrzebnie długo i zupełnie wypada z klimatu. Gra stanowczo powinna być bardziej skondensowana. Fabuły nie jest dużo (jej zaletą jest jakość), więc przestrzeń gry powinna być proporcjonalna.
Niestety, nie widząc wcześniej gameplaya albo nie korzystając z poradnika, gracz nie ma szans czerpać pełnej przyjemności z gry. Nasz bohater prawie nam nie podpowiada, więc odkrycie mechaniki gry jest dość ciężkie. Dodatkowo, widząc w jednym miejscu jakieś rozwiązanie, spodziewamy się, że później znowu może się ono trafić (pułapki). I dlatego biegamy po ogromnym, pustym terenie. Sami byliśmy bliscy wyłączenia gry i nie wracania do niej później.
Całą grę przeszliśmy w około 3 godziny. Razem z powrotami i bieganiem bez sensu. Nie jest to długa gra. I, mimo że ciekawa, uważam, że nie warta swojej rynkowej ceny (80 zł!). Cieszę się, że kupiliśmy ją w promocji, ale pewnie więcej zabawy mielibyśmy oglądając gameplaye na youtubie niż samodzielnie w nią grając.

Na pewno obejrzymy sobie gameplay Rocka z tej gry, jak przechodził kopalnię. Nawet mój mąż uznał, że miało to swój klimat (a graliśmy w środku dnia), więc jestem bardzo ciekawa reakcji Rocka :)

piątek, 6 lutego 2015

Nowy, wspaniały świat

To chyba powieść, o której każdy przynajmniej słyszał. Ja słyszałam, wiedziałam, że jest antyutopią, ale nie czytałam. Mąż dostał ją na urodziny od przyjaciela, więc uznałam, że to świetna okazja, żeby się wziąć za taką klasykę.

Początek był dla mnie strasznie męczący. Najpierw opis fabryki i wymyślne terminy „naukowe”. Potem jakieś skoki od bohatera do bohatera, że nie wiedziałam po prostu kto mówi i o czym właściwie. Pierwsze było nudne, drugie było zbyt chaotyczne. Już się bałam, że odłożę książkę albo będę się strasznie długo nad nią męczyć. Ale wtedy nagle wyłoniła się fabuła, która miała sens. Jeśli można tak w ogóle powiedzieć o tej książce ;)
Fabryka opisywana na początku jest tak naprawdę ośrodkiem, w którym tworzy się ludzi. Tak, człowiek już się nie rodzi, ale zarodek jest powielany, a następnie rozwija się w butli. Nie ma rodziców ani rodzin, taka koncepcja jest dla cywilizowanych ludzi obrzydliwa. W obrębie każdej kasty wszyscy są równi i mają być szczęśliwi. Każdy należy do każdego.
Wydaje się, że Bernardowi nie odpowiada taka sytuacja. Sprawia on wrażenie zazdrosnego o Leninę, która umawia się z innymi mężczyznami. Bernard jest niższych od innych mężczyzn ze swojej kasty i z tego powodu ma ogromne kompleksy. Jednak udaje mu się umówić z Leniną i wyruszają razem do rezerwatu Dzikich. Kim są Dzicy? To ludzie tacy, jak my teraz – normalnie się rodzący, żyjący w rodzinach, starzejący się, różni od siebie, wierzący w Boga. W rezerwacie Bernard odkrywa pewną tajemnicę i zabiera ze sobą do Londynu dwoje ludzi – kobietę, która była cywilizowana, jednak zgubiła się w czasie wyprawy i została w rezerwacie oraz jej syna. Chłopiec nasłuchał się od matki o cywilizacji i uważa ją za coś cudownego. To on mówi o Londynie „nowy, wspaniały świat”. Czy jednak ten świat naprawdę jest taki cudowny? Gdzie grupy ludzi wyglądają tak samo (bliźnięta Bokanowskiego), niższe kasty są upośledzone, nikt do nikogo nic nie czuje, nie ma sztuki ani religii. Zamiast tego jest równość, stabilność i soma – narkotyk, który pozwala odpłynąć, gdy człowieka nachodzą mniej szczęśliwe myśli.
Już na początku wspomniałam, że książka jest antyutopią, więc nietrudno się domyślić, że ten świat jednak nie jest tak wspaniały. Wydaje się, że likwidując wszelkie więzi między ludźmi stawia się ich na równi. Jednak dla nas jaki sens ma życie bez kogoś bliskiego? Chyba skoro „każdy należy do każdego” to tak naprawdę nikt nie należy do nikogo. Ludzie potrzebują kochać i czuć się kochanymi, całe nasze społeczeństwo opiera się na wzajemnych więziach. Zarządcy nowego świata twierdzą, że takie więzi powodowały niestabilność i nieszczęśliwość. Jednak należy się głębiej zastanowić, czy osoba, która nie jest z nikim związana uczuciowo może być szczęśliwa. Czy nie jest szczęśliwszy ktoś, kto kochał i stracił ukochaną osobę od kogoś, kto nigdy nic do nikogo nie czuł? Cóż, moje zdanie w tej kwestii jest chyba jasne. Bo mimo bólu i niestabilności, mieliśmy chwile prawdziwego szczęścia i spełnienia i tych wspomnień nikt nam nie odbierze. A osoba bez więzi nie będzie ich nigdy miała.
W gruncie rzeczy „Nowy, wspaniały świat” to bardzo smutna książka. Jednak polecam ją przeczytać, bo warto znać klasykę i warto samemu się zastanowić i uświadomić sobie, w jakim wspaniałym świecie my żyjemy. :)

Jeśli chodzi o wyzwanie to jest ono jednym z powodów, dla których sięgnęłam po tę książkę. Wątpię, żeby udało mi się w tym roku przeczytać coś jeszcze z tego gatunku, więc z czystym sercem i ogromną pewnością ogłaszam „Nowy, wspaniały świat” Asem kier.

środa, 4 lutego 2015

Biały ogień

Tym razem na pierwszy plan wychodzi Corrie Swanson. Dziewczyna chce napisać pracę naukową i zdobyć stypendium, bo źle się czuje biorąc cały czas pieniądze od Pendergasta. Jednak jej promotor odrzuca każdy wybrany przez nią temat – nie przepada za panną Swanson, a w dodatku jest ona na pierwszym roku (prace zwykle składają starsi studenci). W końcu jednak profesor zgadza się na badania Corrie w miejscowości Roaring Fork, gdzie w XIX wieku jedenastu górników zostało pożartych przez niedźwiedzia grizzly. Praca Corrie, jako pierwsza, mogłaby traktować o przed- i pośmiertnych ranach zadanych przez dzikie zwierzę (nie jestem pewna, co ona studiuje :D, ale wspominała coś o osteologii sądowej).

Roaring Fork jest kurortem narciarskim dla bogaczy, zjeżdżają się tam gwiazdy filmowe i biznesmeni. Corrie zjawia się tam niedługo przed Gwiazdką, więc w pełni sezonu. Komendant miejscowej policji wstępnie pozwala jej obejrzeć szczątki, tym bardziej, że zostały one wykopane z cmentarza i mają zostać przeniesione. Niestety następnego dnia cofa on swoją zgodę, a Corrie decyduje się działać na własną rękę. Znając już pannę Swanson nie trudno się domyślić, że dziewczyna zostaje złapana i wpada w spore kłopoty. Grozi jej 10 lat więzienia! Zjawia się jednak Pendergast i jak zawsze ratuje ją z opresji. Agent odsuwa oskarżenia i stwierdza, że bardziej pasują one jednak do zarządców miasta, którzy bez uzyskania zgody potomków postanowili przesunąć stary cmentarz. Dodatkowo udało mu się załatwić zgodę potomkini zwłok „zbezczeszczonych” przez Corrie na ich badanie – najważniejszy zarzut wobec niej stał się więc nieaktualny.
W spokojnych kurorcie pojawia się jednak nowy problem – ktoś podpalił dom szanowanej w mieście rodziny, zabijając wszystkich jego mieszkańców. A dokładniej paląc ich żywcem. Turyści i miejscowi są zaniepokojeni, a policja i współpracujący z nią Pendergast mają ręce pełne roboty. Tym bardziej, że agent domyśla się, iż to pierwsze nie było ostatnim podpaleniem.
Na początku książki pojawiają się podziękowania autorów za możliwość wykorzystania postaci Sherlocka Holmesa. Szczerze mówiąc spodziewałam się, że Pendergast okaże się Sherlockiem (nie wiem jakim cudem!) albo jego potomkiem. Chodzi jednak o to, że w powieści dużą rolę odgrywają książki Conan Doyla, a zwłaszcza jedno opowiadanie. Otóż w świecie Prestona i Childa istnieje zaginione opowiadanie o Sherlocku Holmesie, które nigdy nie zostało wydane. Wiąże się ono z historią, jaką Doyl usłyszał od Oscara Wilda i miało być rodzajem terapii dla autora. Poszukałam trochę w internecie, ale nigdzie nie trafiłam na informację, jakoby rzeczywiście było jakieś zaginione i poszukiwane opowiadanie o Holmesie. Nie jestem jedna mistrzem języka angielskiego, więc moje poszukiwania były dość powierzchowne. Wygląda jednak na to, że to Preston i Child stworzyli opowiadanie na potrzeby swojej powieści i muszę przyznać, że jest całkiem nieźle stylizowane – gratulacje dla tłumacza! Mnie to opowiadanie nie zmroziło krwi w żyłach, ale jestem w stanie zrozumieć, że w XIX wieku coś takiego mogłoby być zbyt kontrowersyjne.
Fabuła „Białego ognia” jest dość ciekawa. Chociaż zastanawiam się, czy jestem jakaś wybitna, czy to już za dużo tego cyklu na raz, czy może autorzy się nie postarali albo taki był ich zamysł, ale praktycznie od razu wiedziałam, kto jest podpalaczem. Zaczęłam to podejrzewać jeszcze zanim dostałam od autorów wskazówkę, a potem już tylko się upewniałam.
Powinnam też zacząć nieco bardziej nad sobą panować i nie kartkować końca książki… Chociaż w wypadku tej powieści autorzy (mimo tego kartkowania) mocno mnie zaskoczyli. Kiedy czytałam wzrok uciekał mi na kolejne zdania i kolejną stronę, tak byłam ciekawa, o co chodzi i jak do tego doszło. Więc, jak widać, mimo rozwiązania zagadki dość wcześnie autorzy potrafią przykuć uwagę i utrzymać czytelnika.
Do powieści dołączony jest dodatek – krótkie (20 stron) opowiadanie „Dom zębów”. Jest to opowieść z dzieciństwa Pendergasta (przez niego snuta!). Nawiązuje do mitu o wróżce Zębuszce, ale miałby nią (czyli wiedźmunem?) być stary sąsiad Pendergastów. W opowieści pojawia się Diogenes, który jest jeszcze dość normalnym dzieckiem (sześciolatek), a rodzice chłopców jeszcze żyją. Opowiadanie jest krótkie, ale nie podoba mi się w nim to, że Pendergast wciąż nie widzi (albo nie chce widzieć) swojej winy w przemianie Diogenesa. Ta historia znowu pokazuje „okrucieństwo” starszego brata, a Aloysius zdaje się ich nie zauważać i bagatelizować. Wydawało mi się, że opowiadanie nie wywarło na mnie większego wrażenia, jednak czytałam je wieczorem, a w nocy miałam sen o fabule zbliżonej do opowiadanie… Także najwyraźniej nie miałam racji.
Bardzo żałuję, że to już ostatnia część wydana w Polsce. Premiera kolejnej jest zapowiedziana na ten rok, więc czekam z niecierpliwością! Wie ktoś, po jakim czasie nowe książki pojawiają się w bibliotekach? ;)

W wyzwaniu damy tu 4 kier na razie :)

poniedziałek, 2 lutego 2015

Dwa groby

Ostatnia część trylogii o Helen. Na okładce znajduje się maksyma Konfucjusza „Zanim wkroczysz na drogę zemsty, wykop dwa groby”. Cóż, w wypadku Pendergasta tych grobów przyda się nieco więcej…

Na początku książki opisana jest sytuacja w Central Parku, ta sama, która jest na końcu „Bez litości”, ale z perspektywy Helen. W części pierwszej rozdziały są oddzielane nie numerkami, ale godzinami odmierzanymi od tego wydarzenia. Kiedy Helen zostaje porwana, jej mąż postanawia ją odnaleźć i uwolnić. Większość pościgu jest o kilka godzin spóźniony (ze względu na pobyt w szpitalu i zranioną nogę), ale udaje mu się w ostatniej chwili dogonić porywaczy. Niestety (i nie jest to spoiler, bo dzieje się przed 100 stroną z 600!) jeden z porywaczy postanawia zastrzelić Helen, żeby dać sobie czas na ucieczkę. Jak łatwo się domyślić, nie udało mu się – Pendergast natychmiast go zabił. Jednak drugiemu z porywaczy udało się uciec. Agent został nad ciałem żony, zdjął pierścionek zaręczynowy i zakopał je najgłębiej jak dał radę. A potem zemdlał z rozpaczy i wyczerpania.
Dlaczego to piszę, skoro może zostać uznane za spoiler? Dlatego, że sporo z dalszej części książki wynika właśnie z tego wydarzenia. Pendergast wraca do Dakoty, ale jest załamany, nie chce mieć z nikim kontaktu, zaczyna brać narkotyki. D’Agosta nie jest w stanie pomóc, co więcej nawet przyjazd Violi z Włoch nie skutkuje.
Vincent nie tylko chce pomóc przyjacielowi, ale potrzebuje też jego pomocy przy nowej sprawie morderstw. Nawet Laura Hayward radzi mu, żeby zwrócił się do agenta i podejrzewa, że może to pomóc wyrwać Pendergasta z rozpaczy. Początkowo nic to nie daje. D’Agosta wdziera się niemal siłą do apartamentu agenta i zostawia u niego akta sprawy. Jednak po jakimś czasie Pendergast nieco się ożywia. Przeprowadza badania genetyczne na próbkach zebranych z miejsca zbrodni i zakłada, że mordercą jest jego brat Diogenes. Przyznam, że bardzo mnie to zaskoczyło! Jednak, na szczęście, to nie to. W sumie to jest nawet gorzej. Kiedy już niemal zdążyłam zapomnieć o tajemnicach Helen i postrzegałam ją tylko jako powód upadku agenta, okazuje się, że morderca… jest ich synem. Od tej chwili dosłownie wchłaniałam większość książki, tak byłam zaskoczona. Zresztą nie tylko ja, bohaterowie książki też!
I dopiero grubo po połowie książki dzieje się to, co jest opisane na tylnej okładce. Czyli Pendergast wyrusza do Brazylii, gdzie w dzikiej puszczy żyją potomkowie nazistów i ofiary ich eksperymentów. To tam Pendergast ostatecznie rozwiąże całą zagadkę i zmierzy się z przeszłością, by uratować przyszłość (to tak ładnie brzmi…). W pobliskim miasteczku agent znajduje sojusznika – pułkownika miejscowej policji. Razem przypuszczają atak na twierdzę nazistów.
Co ciekawe w książce jest przypis, że naziści po wojnie rzeczywiście uciekli i ukryli się w Brazylii (w tym doktor Mengele). To właśnie lubię w tych książkach! Mimo że jest to fikcja, podszyta czasem fantastyką, odnosi się do faktów i nauki.
Warto zwrócić też uwagę na wątek Constance, która przypadkowo wplątuje doktora Feldera w kłopoty, kiedy próbuje on potwierdzić jej prawdomówność. Interesujące jest również historia Corrie Swanson, która odnajduje swojego ojca i samodzielnie rozwiązuje swoją pierwszą sprawę.
Książka nie zawodzi, chociaż przy ataku na fortecę uważam, że jest czasem nieco za dużo opisów. Akcja zwalnia, wszystko jest szczegółowo opisane – działania i myśli bohaterów. Podejrzewam, że ma to służyć podniesieniu napięcia. Ale już sama historia wystarczająco podnosi ciśnienie, nie trzeba już bardziej odwlekać rozwiązania akcji! Kiedy są takie właśnie rozdziały to zaczyna mnie to męczyć. Ale ma to też dobre strony – jeśli jestem już zmęczona to przy takim rozdziale bez żalu odkładam książkę i idę spać albo spokojnie mogę się zająć czymś innym, co akurat wypadałoby zrobić (ugotować obiad albo wyjść po zakupy).
Po raz kolejny szczerze polecam całą serię i autorów. Została mi jeszcze jedna książka z serii i niedługo zdobędę ją z biblioteki (już zarezerwowana i czeka na mnie), a następna ma chyba zostać wydana w tym roku. Więc czekam z niecierpliwością.

Wyzwanie… Może 10 pik tak roboczo?