środa, 11 lutego 2015

Czarnoksiężnik z Archipelagu

Po raz pierwszy czytałam tę książkę prawie rok temu na zajęcia na uczelni. Ursulę LeGuin uważam za postać, powiedzmy, kanoniczną w literaturze fantastycznej, dlatego cieszyłam się, że wreszcie miałam motywację, żeby po nią sięgnąć. Na zajęcia czytałam szybko, ale książka chyba mi się spodobała, bo postanowiłam kupić całe „Ziemiomorze”. Prószyński i S-ka zrobili takie ładne jednotomowe wydanie, więc zakupiłam. I stało i czekało. Najpierw czekało aż się zajęcia skończą. Potem aż się obronię. Potem zjawiały się inne książki, które koniecznie chciałam od razu przeczytać. Zdążyłam już nieco zapomnieć, a postanowiłam przeczytać cały cykl, dlatego zaczęłam od początku. No i w ten oto sposób, dopiero teraz wzięłam się za tę książkę.

„Czarnoksiężnik…” jest historią chłopca (Geda, zwanego Krogulcem), który odkrywa w sobie talent magiczny. Uczy się najpierw u ciotki – czarownicy, potem u miejscowego maga, a ostatecznie idzie do szkoły dla czarnoksiężników na wyspie Roke. Tam poznaje Vetcha, który staje się jego najlepszym przyjacielem oraz Jaspera, który zostaje jego rywalem. Obaj chłopcy są starsi i dłużej przebywają w szkole. Kiedy Jasper wyzywa Geda na pojedynek, Krogulec nie jest w stanie w pełni zapanować nad swoją mocą i przypadkiem przyzywa z Krainy Ciemności cień. Od tej pory chłopiec niechętnie używa magii i wciąż lęka się cienia.
Jak widać fabuła nie jest bardzo skomplikowana, a książka jest pomyślana jako lektura dla młodzieży. Niestety, nie pamiętałam o tym, powieść składa się głównie z opisów. Opisów działania, żeby nie było, ale jednak są to opisy. Mamy całe strony bez choćby ułamka dialogu. Mi to przeszkadza. Lubię czytać krótkie akapity i lubię, kiedy jest dużo dialogów.
Nie podoba mi się też wymienne stosowanie słów „czarodziej” i „czarnoksiężnik”. Ten drugi dla mnie zawsze był kimś złym, posługującym się czarną magią („czarno-” w nazwie to sugeruje). Tu jednak nie ma podobnych zasad i ciężko było mi się do tego przyzwyczaić na początku.
Kolejna kwestia warta poruszenia to prawdziwe imiona. Nie wiem, czy to LeGuin to zapoczątkowała, ale już w paru książkach widziałam takie rozwiązania (min. w „Eragonie”). Chodzi o to, że każdy człowiek, każda rzecz, zwierzę, zjawisko ma prawdziwe imię. Jeśli zna się to imię można mieć władzę nad daną istotą/zjawiskiem itd. Można je przywołać lub tworzyć. Oczywiście ludzie strzegą swego prawdziwego imienia, żeby nikt niepowołany nie mógł nimi zawładnąć i zrobić im krzywdy. Prawdziwe imiona często są nazwami rzecz/zwierząt w pradawnej mowie, w której (swoją drogą) nie można kłamać. No chyba, że jest się smokiem. Dla nich to mowa ojczysta i one mogą wszystko.
Książka nie jest zła, a ja zabieram się zaraz za kolejną część.

„Czarnoksiężnik z Archipelagu” zostaje ogłoszony 6 kier.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz