Po raz pierwszy czytałam tę książkę prawie rok temu na
zajęcia na uczelni. Ursulę LeGuin uważam za postać, powiedzmy, kanoniczną w
literaturze fantastycznej, dlatego cieszyłam się, że wreszcie miałam motywację,
żeby po nią sięgnąć. Na zajęcia czytałam szybko, ale książka chyba mi się
spodobała, bo postanowiłam kupić całe „Ziemiomorze”. Prószyński i S-ka zrobili
takie ładne jednotomowe wydanie, więc zakupiłam. I stało i czekało. Najpierw
czekało aż się zajęcia skończą. Potem aż się obronię. Potem zjawiały się inne
książki, które koniecznie chciałam od razu przeczytać. Zdążyłam już nieco
zapomnieć, a postanowiłam przeczytać cały cykl, dlatego zaczęłam od początku. No
i w ten oto sposób, dopiero teraz wzięłam się za tę książkę.
„Czarnoksiężnik…” jest historią chłopca (Geda, zwanego
Krogulcem), który odkrywa w sobie talent magiczny. Uczy się najpierw u ciotki –
czarownicy, potem u miejscowego maga, a ostatecznie idzie do szkoły dla
czarnoksiężników na wyspie Roke. Tam poznaje Vetcha, który staje się jego
najlepszym przyjacielem oraz Jaspera, który zostaje jego rywalem. Obaj chłopcy
są starsi i dłużej przebywają w szkole. Kiedy Jasper wyzywa Geda na pojedynek,
Krogulec nie jest w stanie w pełni zapanować nad swoją mocą i przypadkiem
przyzywa z Krainy Ciemności cień. Od tej pory chłopiec niechętnie używa magii i
wciąż lęka się cienia.
Jak widać fabuła nie jest bardzo skomplikowana, a książka
jest pomyślana jako lektura dla młodzieży. Niestety, nie pamiętałam o tym,
powieść składa się głównie z opisów. Opisów działania, żeby nie było, ale
jednak są to opisy. Mamy całe strony bez choćby ułamka dialogu. Mi to
przeszkadza. Lubię czytać krótkie akapity i lubię, kiedy jest dużo dialogów.
Nie podoba mi się też wymienne stosowanie słów „czarodziej”
i „czarnoksiężnik”. Ten drugi dla mnie zawsze był kimś złym, posługującym się
czarną magią („czarno-” w nazwie to sugeruje). Tu jednak nie ma podobnych zasad
i ciężko było mi się do tego przyzwyczaić na początku.
Kolejna kwestia warta poruszenia to prawdziwe imiona. Nie
wiem, czy to LeGuin to zapoczątkowała, ale już w paru książkach widziałam takie
rozwiązania (min. w „Eragonie”). Chodzi o to, że każdy człowiek, każda rzecz,
zwierzę, zjawisko ma prawdziwe imię. Jeśli zna się to imię można mieć władzę
nad daną istotą/zjawiskiem itd. Można je przywołać lub tworzyć. Oczywiście
ludzie strzegą swego prawdziwego imienia, żeby nikt niepowołany nie mógł nimi
zawładnąć i zrobić im krzywdy. Prawdziwe imiona często są nazwami
rzecz/zwierząt w pradawnej mowie, w której (swoją drogą) nie można kłamać. No
chyba, że jest się smokiem. Dla nich to mowa ojczysta i one mogą wszystko.
Książka nie jest zła, a ja zabieram się zaraz za kolejną część.
„Czarnoksiężnik z Archipelagu” zostaje ogłoszony 6 kier.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz