Od gimnazjum uwielbiam Johnny’ego Deppa i nie jest to żadna
tajemnica. Uwielbiam filmy z nim, zwłaszcza te reżyserowane przez Tima Burtona.
Dodajmy do tego muzykę Danny’ego Elfmana i mamy niemalże film idealny. No i
jednym z takich świetnych dla mnie filmów jest „Jeździec bez głowy”. Sama już
nie wiem, ile razy go widziałam. Któryś raz oglądałyśmy go z koleżankami tylko
po to, żeby policzyć, ile razy Ichabod mdleje. No i po pewnym czasie doszłam do
wniosku, że skoro film jest taki dobry, to coś, na podstawie czego powstał, też
musi być świetne. Kiedyś myślałam, że moja babcia ma tę książkę – miała tytuł
„Jeździec bez głowy”. Niestety, było to coś zupełnie innego, o jakimś
Meksykaninie, który stracił głowę, a jego koń kręcił się po okolicy ze
zwłokami. Chyba, średnio pamiętam. Potem małymi kroczkami odkryłam, że film
jest na podstawie opowiadania Washingtona Irvinga, że mogę je znaleźć w
bibliotece no i wreszcie do tej biblioteki poszłam i wypożyczyłam zbiorek
opowiadań zawierający „Legendę o Sennej Kotlinie”.
Tytułowe opowiadanie, „Rip van Winkle” czytałam już w
zeszłym roku w formie komiksu po angielsku (to miało być moje pierwsze
podejście do Sennej Kotliny, ale okazało się, że trafiłam właśnie na komiks a
nie na opowiadanie). W największym skrócie można powiedzieć, że jest to
historia obiboka, który spędza noc w górach i okazuje się, że ta noc trwała 100
lat (albo 50, w każdym razie dużo). Wraca do swojej wioski, gdzie nikt go nie poznaje,
nie ma już jego domu, a jego syn przejął obowiązki ojca – obijanie się na
rynku. No i tyle.
Następne opowiadanie było moim celem – „Legenda Sennej
Kotliny”. „No, nareszcie!” pomyślałam i zabrałam się za czytanie. Ech… Tekst
miał koło 20 stron, a ja go czytałam chyba ze dwa dni. Prawie wcale nie było
dialogów, a narracja monotonna i nudna, senna wręcz. Fabuła też tego nie
ratowała – opisywała życie wiejskiego nauczyciela Ichaboda Crane’a. Nauczyciel „rządził
twardą ręką w szkole”, ale po zajęciach chętnie rozpieszczał dzieci, zwłaszcza
młodsze i te z lepiej gotujących rodzin. Pomieszkiwał każdy tydzień u innego
gospodarza, więc musiał zdobyć sobie przychylność wieśniaków. Ichabod kochał
też historie o duchach i upiorach, choć strasznie się ich bał. Pewnego dnia
nauczyciel został zaproszony na przyjęcie do von Tesselów, gdzie gospodynią
była piękna Katarzyna, w której każdy w okolicy się kochał. Ichabod również –
ze względu nie tylko na urodę dziewczyny, ale też majątek jej ojca. Rywalem do
ręki Katarzyny był Brom, który na przyjęciu opowiedział historię o husyckim
jeźdźcu bez głowy grasującym w okolicy. Ichabod był przerażony, tym bardziej że
jego droga powrotna biegła po trasie ducha.
Opowiadaniu zabrakło klimatu, zabrakło tajemnicy i zagadki.
Nawet zakończenie (Ichabod niby znika) nie pozostawia czytelnika w niepewności,
bo autor wspomina, że nauczyciel był widziany w dalekiej prowincji. Dla mnie
wrażenia z tego opowiadania są podobne jak po przeczytaniu „Katedry” Dukaja –
zupełnie nie umywa się do tego, co na jej podstawie zrobiono. W porównaniu jest
nudne, męczące i nieciekawe. Opowiadania Irvinga są takie i bez porównania…
Pozostałe opowiadania są podobne – opowiadają nudnawe
historie w nudny sposób. Narracja jest rozwlekła, dialogów brakuje, a cokolwiek
co mogłoby być ciekawe tonęło pod natłokiem nudnych i zbędnych informacji
podanych w nużący sposób.
W całej książce moją uwagę zwróciło jedno zdanie: „W
ciężkiej stracie dobytku Tom pocieszał się myślą o stracie żony, był bowiem
człowiekiem mężnego ducha”. Mój mąż, jak to usłyszał, stwierdził, że znalazł
nowego idola. I tym optymistycznym akcentem zakończę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz