poniedziałek, 4 lipca 2016

Władcy świtu

Moja twórczość po ponad roku od zakończenia konkursu (ukłony dla dj jajka :D ) została doceniona. Napisałam humorystyczne opowiadanie science fiction (link). Za science uważam tam, jak zresztą ktoś zauważył w komentarzach, jednostkę chorobową i podanie, co w mózgu atakuje. Myślę, że wyszło nieźle, chociaż mogło być lepiej. Pewnie zawsze tak będę mówić, nawet jeśli dostałabym literacką nagrodę Nobla ;) W każdym razie udało mi się zaliczyć do grona zwycięzców i otrzymałam pięć książek z serii Horyzonty Zdarzeń. Postawiłam je na półkę, popatrzyłam na nie… Żadnego autora nie znałam (tylko ze słyszenia, ale nie czytałam nic), więc wzięłam po prostu pierwszą z brzegu. No i padło na „Władców świtu” Andrzeja Zimniaka.


Wszystko dzieje się w dalekiej przyszłości i dalekim kosmosie. Shoza Fogh, lekarz, który utracił prawo wykonywania zawodu, wygrywa na loterii wakacje na planecie Ortus, która słynie z wielkich igrzysk. Jest to dla niego prawdziwy łut szczęścia, bo chce uciec od miejsca, gdzie nic już go nie czeka.
Na Ortusie jednak okazuje się, że jest nieco inaczej niż się spodziewał (przede wszystkim panuje tam wieczny świt). Zaraz po przywitaniu on i jego opiekunka AAnouven mają wypadek, po którym ona ratuje życie lekarza i tym samym posiada go na własność na pewien czas. Później tłumaczy, że taki status prawny będzie chronił Shozę, ale nie tłumaczy przed czym. Fogh dziwnie się czuje w nowym miejscu, gdzie wszyscy są niezwykle młodzi i panują zupełnie inne zasady życia niż w jego rodzimym habitacie Valios. Ale te zasady musi odkryć samodzielnie.
W końcu odkrywa, że na Ortusie istnieje podział na trzy stopnie ożywienia. Oczywiście jest materia nieożywiona i witeria, czyli ta w pełni żywa. Jednak nasz bohater nie zalicza się, w przeciwieństwie do Ortusjan, do tej drugiej grupy. Nie – normalni z naszego punktu widzenia ludzie należą do semiwiterii, czyli jakby materii częściowo ożywionej, nie w pełni żywej. Podobnie jak roboty-służący na przykład. Co więc różni Shozę od Ortusjan? Otóż oni nie umierają. Żyją wiecznie, co pewien czas przechodząc tylko przemianę w nieco inną, młodszą wersję siebie samych. A wszystko to zapewnia im seks z innymi Ortusjanami. Nie muszę chyba dodawać, że nie rozmnażają się przy tym (w każdym razie nie za często. Trochę jak u elfów w fantasy). Na Ortusie żyją jednak też staroobrzędowcy, którzy podobnie jak Shoza należą do semiwiterii, rozmnażają się, żyją, starzeją i umierają, jak my. Ich przywódca chce przeciągnąć Fogha na swoją stronę, by zwrócił się przeciwko swojej opiekunce. No i pojawia się pytanie, dlaczego? Otóż gdzieś w połowie powieści dowiadujemy się, że Shoza posiada umiejęstość adjunkcji (???), która polega na leczeniu (i nie tylko) poprzez wejście do głowy pacjenta. Fogh ma do tego wrodzony talent i potrafi w ten sposób zmienić czyjąś osobowość, uleczyć lub zabić. I jest to jedyny skuteczny sposób, by zabić Ortusjanina (odcięcie chociażby głowy nic nie da, bo jej właściciel przejdzie przemianę i odrodzi się znowu młody) – to dlatego Fogh jest taki cenny.
Dlaczego Shoza stracił prawo wykonywania zawodu nie powiem, bo dowiadujemy się tego prawie pod koniec książki, a i tak daleko już tu zaleciałam z fabułą. Ogólnie wydaje mi się, że pomysł na książkę jest niezły, ale… ja dalej nie rozumiem, o jakie igrzyska chodzi. Chyba o to wieczne stawanie się coraz młodszym? Według mnie nie zostało też wyjaśnione, kim są tytułowi władcy świtu – wiemy tylko, że być może Shoza będzie/jest jednym z nich. Nie wiem też, po co autor powymyślał jakieś dziwne słowa określające jednostki czasu (yghr zamiast rok na przykład). Ciężko też zrozumieć, kim jest na przykład bandolha. Być może jest to coś, co pojawia się w innych książkach Zimniaka, jest tam lepiej wyjaśnione, a ja ich po prostu nie czytałam. Możliwe. W każdym razie dla mnie nie było to zachęcające. Męczyłam książkę jakieś półtora miesiąca, czytałam po kilka stron. Nie mogę powiedzieć, żeby była bardzo zła, ale jakoś zupełnie mnie nie wciągnęła. Nie znalazłam w niej nic ciekawego. To znaczy po przeczytaniu i przemyśleniu znalazłam, ale zostało to napisane tak, że nie było ciekawe i strasznie się wlekło. Ale przypominam – ogólnie nie przepadam za science fiction. Książkę od razu pożyczyłam teściowi, który lubi zupełnie co innego niż ja. Lubi fantastykę naukową i książki historyczne. Lżejsze lektury też czytuje i mu się podobają, jednak woli te wcześniej wymienione. Może jemu bardziej się spodoba? Pogadam z nim jak skończy i dam znać.

To już kolejna książka, którą dam jakiemuś mężczyźnie, bo może jemu bardziej podpasuje. Na szczęście następna, za którą się biorę, prawdopodobnie będzie bardzo w moim stylu. To długo wyczekiwana przeze mnie „Pasterska korona” Pratchetta. Będzie na pewno miłą odmianą po „Władcach świtu”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz