Jak zapowiedziałam, tak zrobiłam – po przeczytaniu „Kodu
Leonarda da Vinci” od razu wzięłam się za drugi tom cyklu. Obie książki wzięłam
z biblioteki za jednym zamachem, więc nie musiałam urządzać nowej wyprawy dalej
niż do szafki. Tym chętniej się za to wzięłam, że pierwszy tom mi się podobał i
naprawdę dobrze było przeczytać coś lekkiego i przyjemnego po „Tessie”. Miałam
nadzieję na dobrą passę w tej serii.
Bladym świtem Robert Langdon dostaje telefon i natychmiast
wyrusza do Szwajcarii do CERNu. Został tam zamordowany naukowiec, a na jego
piersi wypalono symbol „Illuminati” – to z tego powodu dyrektor ośrodka
zadzwonił właśnie do Langdona. Znalazł jego stronę internetową, gdzie pisał o
symbolach, w tym między innymi o bractwie Illuminatów (uznanym za już
nieistniejące). Uznał, że profesor będzie w stanie pomóc w odnalezieniu
mordercy. I powstrzymaniu przed czymś jeszcze gorszym.
Dowiadujemy się bowiem, że zamordowany naukowiec był
katolickim księdzem, który adoptował córkę i razem z nią od paru lat prowadził
badania. Łączył naukę z wiarą i wierzył, że można naukowo udowodnić istnienie
Boga. Kiedy Vittoria Vetra pośpiesznie wraca do CERNu, okazuje się, że ich
eksperymenty przyniosły rezultaty – udało im się odwzorować Wielki Wybuch w
mniejszej skali i stworzyć antymaterię. Co więcej, udało im się tę antymaterię
wyodrębnić i odkryć sposób na jej przechowywanie. Ten eksperyment ma ogromne
znaczenie dla nauki, religii a także polityki – oczywiste jest, że wcześniej
czy później ktoś spróbuje zrobić z tego broń. A taka broń byłaby bardzo
niebezpieczna, zwłaszcza, że jedna z próbek wyodrębnionych przez naukowców była
dość duża – widoczna gołym okiem – więc jej wybuch objąłby teren o średnicy co
najmniej kilometra (o ile dobrze pamiętam). Ach właśnie, więc co jest gorszego
od zamordowania człowieka? Zamordowanie człowieka i wykradzenie jego próbki
antymaterii, która wybuchnie w ciągu 24 godzin.
Pojemnik z próbką zostaje odkryty w Watykanie, więc Langdon
i Vittoria natychmiast tam lecą (dyrektor Kohler nie, bo jest chory). Akurat
tego dnia odbywa się konklawe, na którym ma zostać wybrany nowy papież. Ale to
nie koniec kłopotów. Nie dość, że pojemnik z antymaterią znajduje się gdzieś na
terenie Watykanu i grozi śmiercią 164 kardynałom, całej gwardii szwajcarskiej i
prawdopodobnie jeszcze paru osobom. Gwardia szwajcarska (ochrona Watykanu) nie
szuka pojemnika, bo jest zajęta poszukiwaniem czterech zaginionych kardynałów,
faworytów na zwycięzców konklawe. W dodatku kiedy Langdonowi i Vittori udaje
się przekonać kamerlinga, że sprawa z antymaterią jest poważna, dzwoni do niego
porywacz, który oznajmia, że działa na zlecenie bractwa Illuminati i co godzinę
będzie zabijał kolejnego z porwanych kardynałów, by wskazać ludziom ścieżkę
oświecenia. Jej zwieńczeniem ma być wybuch antymaterii godzinę po ostatnim
zabójstwie. Langdon, Vittoria i kamerling dochodzą do wniosku, że jedynym
sposobem na uratowanie kardynałów i znalezienie pojemnika jest schwytanie
porywacza. A w tym celu musza odnaleźć starożytną ścieżkę oświecenia
umiejscowioną gdzieś w Rzymie za czasów Galileusza. Od tej chwili zaczyna się
wyścig z czasem.
Akcja powieści znowu toczy się w ciągu zaledwie paru godzin,
a dzieje się bardzo dużo. Dla mnie naprawdę fascynujące były opisy ścieżki i
szukanie rozwiązań symbolicznych zagadek. Powiem szczerze, że chciałabym
przejść się w Rzymie śladami Langdona, jeśli kiedykolwiek tam będę. To się
Brownowi udało. Udało mu się też stworzyć jednego antagonistę, którego nie da
się lubić (chyba że ktoś ma coś nie w porządku z głową) i jednego, którego ciężko
rozgryźć. A kiedy już go poznajemy… ja uznałam, że to naprawdę biedny człowiek
i tak naprawdę to mu współczułam. Z drugiej strony sam był winny swojego
największego błędu – kiedy osoba, którą kochasz chce Ci coś wyjaśnić, należy
wstrzymać się z osądem przynajmniej do usłyszenia tych wyjaśnień.
Dziwi mnie jedna rzecz… Czemu „Anioły i demony” są drugą
częścią cyklu (zarówno w książkach jak i w filmach)? W „Kodzie…” autor wspomina
Vittorię i wycieczkę Langdona po watykańskich archiwach, więc chronologicznie „Anioły
i demony” dzieją się wcześniej. Oryginał został też napisany wcześniej (2000
rok, a „Kod…” 2003). Nie rozumiem tego. Mąż sugerował, że może „Kod…” miał być
tak kontrowersyjny i był reklamowany jako antyreligijny. Ale to nie ma
większego sensu, bo „Anioły…” mają dużo więcej wspólnego z religią. Cóż,
niezbadane są ścieżki myśli wydawców i filmowców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz