„Pan Lodowego Ogrodu” to jedna z tych serii, o których myślę
od długiego czasu i coś się nie mogę zabrać. A bo akurat niedostępne w bibliotece
wszystkie tomy, a bo akurat lecę ciągiem przyczynowo-książkowym i wyleciał z
głowy. Ale w tym roku kupiłam mężowi na Święta grę planszową „Achaja” i
rozmawiałam o tym ze znajomą, która również jest fanką. I tak mi się
skojarzyło, że „Pan Lodowego Ogrodu”, którego ona uwielbia też został wydany
jako gra. Akurat się rozleniwiłam, nie chciało mi się urządzać wypraw do
biblioteki, więc zajrzałam do internetu i znalazłam „PLO”. A jak znalazłam to
wysłałam na kindla i postanowiłam przeczytać, bo w końcu już od dłuższego czasu
miałam to w planach.
Głównym bohaterem jest Vuko Drakkainen, Nocny Wędrowiec,
mający polsko-chorwacko-fińskie korzenie. Vuko żyje na Ziemi (łatwo się po tych
korzeniach domyśleć), ale chyba w jakiejś przyszłości. Poznajemy go, kiedy
wyrusza z misją ratunkową do jakiegoś sąsiedniego świata - Midgaardu. Dostał
standardowe wyposażenie, standardowe (oczywiście nielegalne, jak alkohol)
prezenty od przyjaciół i cyfral – system operacyjny, który zagnieździł się w
jego mózgu i daje niesamowite możliwości (na przykład termowizję, bardzo
wyostrzony węch, hiperadrenalinę, która wszystko przyspiesza itp.). Świat, do
którego się wybiera, jest bardziej prymitywny, na poziomie naszego
średniowiecza – ludzie chodzą w skórach, urządzają jarmarki, wyprawy łupieżcze.
Misją Vuka jest odnaleźć i ewakuować zespół badawczy wysłany do tego świata
wcześniej. I ewentualnie posprzątać bałagan, który zespół mógł zrobić. Nocny
Wędrowiec nie może ingerować w świat, żeby nie zaburzyć równowagi.
Vuko z łatwością dociera do bazy naukowej, jednak nie
znajduje tam ekipy badawczej. Wszystko wygląda na opuszczone już dawno, są też
trupy – jeden kamienny przy stole, jeden przy rzeźbie na zewnątrz i jeden…
zaklęty w drzewo. Ten ostatni prosi ratownika o pomoc, wystukując gałązką w
alfabecie Morse’a „kill me”. Po walce z dziwnym żabopodobnym stworem Vuko
spełnia prośbę naukowca i podpala całą bazę. Następnie wyrusza na poszukiwanie
pozostałej piątki naukowców, których śladów nie znalazł na miejscu. Po drodze
dowiaduje się (między innymi od tajemniczego karła o imieniu Kruczy Cień), że
nastał zły czas, gdy nadchodzi wojna bogów i zimna mgła (ożywia trupy i niesie
ze sobą dziwne, niebezpieczne stworzenia). W sumie nie wiadomo dlaczego,
wiadomo tylko, że jest źle.
Nocny wędrowiec wyrusza więc do dużego miasta portowego, gdzie
ma się odbywać jarmark – zakłada, że jeśli ktoś słyszał o jego naukowcach to
właśnie tam. Po drodze zdobywa konia (którego chciał) i kruka (którego nie chciał, ale później okazuje się przydatny - to ptaszysko z okładki), które zostają jego bliskimi towarzyszami, bo również zostało w nich zasiane coś na kształt cyfrala. W Żmijowym Gardle (tym mieście portowym) trafia na ślad własnej cywilizacji wśród narodu Węży i razem z
Ludźmi Ognia, których przyjaźń zdążył sobie zaskarbić (przy pomocy sprytu i
noża) wyrusza w stronę ich ziem.
W pewnym momencie pojawia nam się drugi narrator
pierwszoosobowy – syn cesarza Tronu Tygrysa. Chłopiec ma około szesnastu lat i
widzimy, jak uczy się do objęcia władzy (nauka organizacji państwa na
zwierzakach, nauka sztuki miłości, wycieczki do zwykłego ludu z przybocznym
Brusem). Wszystko wydaje się piękne, gdyby nie to, że do kraju (Amitraj)
przybyła Nahel Ifrija – kobieta, która sprowadziła półroczną suszę i chce
przywrócić stare rządy w państwie (władzę mają kobiety, wszystko jest wspólne,
myślenie raczej nie jest w cenie). Pewnej nocy następuje przewrót, a Młody
Tygrys (nasz bohater) związany ostatnią wolą ojca jest zmuszony uciekać razem z
Brusem, by ukryć się i wypełnić swoje przeznaczenie.
Właściwie nie spodziewałam się, że wyjdzie mi aż tyle, bo
czytając tę książkę, miałam wrażenie, że prawie nic się w niej nie dzieje.
Jednak świat jest bardzo misternie zbudowany i dobrze objaśniony. Nie wiem, co,
ale książka ma w sobie to „coś”, z jakiegoś powodu (mimo bardzo małej ilości
dialogów i akcji) dobrze się ją czyta i jest ciekawa. No i nie sposób skończyć
pierwszy tom i nie sięgnąć od razu po drugi, bo Grzędowicz kończy w takim
momencie, że naprawdę współczuję tym, co czytali, jak książki dopiero
wychodziły (trzeba było czekać dwa lata!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz