poniedziałek, 2 maja 2016

Długa Utopia

To już czwarta część cyklu o Długiej Ziemi, oczywiście kupiłam ją jak tylko wyszła. W sumie nawet nie musiała długo czekać na przeczytanie – wydana w lutym, przeczytana na początku kwietnia. Nie żebym była jakąś wielką fanką tego cyklu, ale akurat nie miałam siły (na początku marca urodziłam dziecko, co chyba tłumaczy brak sił i brak regularnych wpisów ;) ) na wycieczkę do biblioteki, a przeczytanie czegoś z nazwiskiem „Pratchett” na okładce wydawało się dobrym pomysłem.



W tej części Joshua Valiente i Sally Linsay znajdują się właściwie na marginesie. Pojawiają się od czasu do czasu, trochę na siłę. Główną rolę odgrywają tu Lobsang i siostra Agnes. Ten pierwszy markuje własną śmierć, by spróbować z Agnes prostego, ludzkiego życia. Adoptują dziecko i przenoszą się do dalekiego wykrocznego świata, by tam osiąść i spokojnie żyć wśród zwykłych ludzi, zwykłym, powolnym życiem pionierów Długiej Ziemi. Okazuje się jednak, że nie będzie to takie łatwe, bo Sally nie bez powodu wybrała dla nich właśnie ten konkretny świat. Dzieje się na nim coś dziwnego – pojawiły się jakieś wielkie srebrne żuki (nie mogłam uniknąć skojarzenia z robalami Orsona Scotta Carda). Nie wydają się agresywne, nie krzywdzą dzieci, wymieniają się z nimi przedmiotami, ale przy okazji tworzą jakieś dziwne konstrukcje. No i potrafią przekraczać. Ale nie wzdłuż, a wszerz (albo odwrotnie, to jest moment, w którym gubię się w kierunkach). Przez ich konstrukcje Ziemia zwiększa (albo zmniejsza, fizyka to dla mnie czarna magia i nie wymagajcie, żebym pamiętała takie rzeczy) swój moment obrotowy i skraca się doba. A mieszkający na tym świecie ludzi coraz dotkliwiej to odczuwają. Muszą coś z tym zrobić i to właśnie to „coś” kończy powieść.
Poza tym głównym wątkiem pojawia się też Stan – młody Następny, który jest inny niż wszyscy. Jest nie tylko inteligentniejszy od zwykłych ludzi, ale z pogardą patrzy na Następnych i ich pomysł podporządkowania sobie świata i życia dla idei. Poznajemy go jako młodego pracownika budowy, który ma to szczęście, że posiada prawdziwego, dobrego przyjaciela. I to w sumie jedyne, co ciekawego można o nim powiedzieć.
No i został trzeci główny wątek (to znaczy jest go dość dużo) – ojciec Joshuy. Valiente nie znał swojego ojca, a podczas podróży z okazji 50. urodzin Nelson Azikiwe zaproponował, że odkryje jego historię. O ojcu wiele nie ma, ale za to czytamy całkiem sporo o którymś z kolei „pra” Joshuy, który był jednym z pierwszych kroczących i służył Jej Królewskiej Mości.
Mam wrażenie, że ten ostatni wątek został na siłę wklejony w książkę, żeby zapełnić więcej stron. Autorzy wymyślili całkiem ciekawą historię, ale nie ma ona wpływu na główną fabułę – to taka ot ciekawostka. Nie podoba mi się to. Podobnie jak fakt, że trochę skaczemy w czasie w powieści. Ogólnie wszystko dzieje się chyba kilkanaście lat po trzeciej części i te kilkanaście lat to czarna dziura.

Zastanawiam się, czy to ja stałam się bardziej świadomym czytelnikiem czy po prostu w tej części jest to wyraźniejsze… A chodzi mi o nawiązania do świata Dysku. Bardzo wyraźnie widziałam podobieństwa postaci, a jeden cytat był niemal dosłownie wzięty z „Carpe jugulum”. Możliwe, że były również odniesienia do innych dzieł Baxtera (który podobno jest bardzo znany w Anglii), ale nie znam jego twórczości, więc nie wiem. Jednak te nawiązania nie poprawiły szczególnie mojego odbioru tej książki, a tylko wywołały uczucie nostalgii. Ogólnie „Długa Utopia” średnio mi się podobała, „Długi Mars” chyba bardziej mi odpowiadał. Ale i tak czekam na kolejną, podobno już ostatnią, część cyklu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz