To już czwarta część cyklu o Długiej Ziemi, oczywiście
kupiłam ją jak tylko wyszła. W sumie nawet nie musiała długo czekać na
przeczytanie – wydana w lutym, przeczytana na początku kwietnia. Nie żebym była
jakąś wielką fanką tego cyklu, ale akurat nie miałam siły (na początku marca
urodziłam dziecko, co chyba tłumaczy brak sił i brak regularnych wpisów ;) ) na
wycieczkę do biblioteki, a przeczytanie czegoś z nazwiskiem „Pratchett” na
okładce wydawało się dobrym pomysłem.
W tej części Joshua Valiente i Sally Linsay znajdują się
właściwie na marginesie. Pojawiają się od czasu do czasu, trochę na siłę.
Główną rolę odgrywają tu Lobsang i siostra Agnes. Ten pierwszy markuje własną
śmierć, by spróbować z Agnes prostego, ludzkiego życia. Adoptują dziecko i
przenoszą się do dalekiego wykrocznego świata, by tam osiąść i spokojnie żyć
wśród zwykłych ludzi, zwykłym, powolnym życiem pionierów Długiej Ziemi. Okazuje
się jednak, że nie będzie to takie łatwe, bo Sally nie bez powodu wybrała dla
nich właśnie ten konkretny świat. Dzieje się na nim coś dziwnego – pojawiły się
jakieś wielkie srebrne żuki (nie mogłam uniknąć skojarzenia z robalami Orsona
Scotta Carda). Nie wydają się agresywne, nie krzywdzą dzieci, wymieniają się z
nimi przedmiotami, ale przy okazji tworzą jakieś dziwne konstrukcje. No i potrafią
przekraczać. Ale nie wzdłuż, a wszerz (albo odwrotnie, to jest moment, w którym
gubię się w kierunkach). Przez ich konstrukcje Ziemia zwiększa (albo zmniejsza,
fizyka to dla mnie czarna magia i nie wymagajcie, żebym pamiętała takie rzeczy)
swój moment obrotowy i skraca się doba. A mieszkający na tym świecie ludzi
coraz dotkliwiej to odczuwają. Muszą coś z tym zrobić i to właśnie to „coś”
kończy powieść.
Poza tym głównym wątkiem pojawia się też Stan – młody Następny,
który jest inny niż wszyscy. Jest nie tylko inteligentniejszy od zwykłych
ludzi, ale z pogardą patrzy na Następnych i ich pomysł podporządkowania sobie
świata i życia dla idei. Poznajemy go jako młodego pracownika budowy, który ma
to szczęście, że posiada prawdziwego, dobrego przyjaciela. I to w sumie jedyne,
co ciekawego można o nim powiedzieć.
No i został trzeci główny wątek (to znaczy jest go dość
dużo) – ojciec Joshuy. Valiente nie znał swojego ojca, a podczas podróży z
okazji 50. urodzin Nelson Azikiwe zaproponował, że odkryje jego historię. O
ojcu wiele nie ma, ale za to czytamy całkiem sporo o którymś z kolei „pra”
Joshuy, który był jednym z pierwszych kroczących i służył Jej Królewskiej
Mości.
Mam wrażenie, że ten ostatni wątek został na siłę wklejony w
książkę, żeby zapełnić więcej stron. Autorzy wymyślili całkiem ciekawą
historię, ale nie ma ona wpływu na główną fabułę – to taka ot ciekawostka. Nie podoba
mi się to. Podobnie jak fakt, że trochę skaczemy w czasie w powieści. Ogólnie
wszystko dzieje się chyba kilkanaście lat po trzeciej części i te kilkanaście
lat to czarna dziura.
Zastanawiam się, czy to ja stałam się bardziej świadomym czytelnikiem
czy po prostu w tej części jest to wyraźniejsze… A chodzi mi o nawiązania do
świata Dysku. Bardzo wyraźnie widziałam podobieństwa postaci, a jeden cytat był
niemal dosłownie wzięty z „Carpe jugulum”. Możliwe, że były również odniesienia
do innych dzieł Baxtera (który podobno jest bardzo znany w Anglii), ale nie
znam jego twórczości, więc nie wiem. Jednak te nawiązania nie poprawiły
szczególnie mojego odbioru tej książki, a tylko wywołały uczucie nostalgii.
Ogólnie „Długa Utopia” średnio mi się podobała, „Długi Mars” chyba bardziej mi
odpowiadał. Ale i tak czekam na kolejną, podobno już ostatnią, część cyklu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz