czwartek, 11 lutego 2016

Nadciągająca burza


Miałam ochotę na Prestona i Childa, więc przeszłam się do półki z ich książkami, żeby wybrać coś dla siebie. Cykl o Pendergaście już przeczytałam w całości, ale uznałam, że może inne książki tych autorów też będą godne uwagi. Moją uwag zwrócił z jakiegoś, nie wiem jakiego, powodu tytuł „Nadciągająca burza”. Wzięłam więc książkę do ręki i przeczytałam opis z tyłu. Od razu uznałam, że trafiłam w dziesiątkę! Dlaczego? Bo okazało się, że główną bohaterką jest Nora Kelly, którą znam z cyklu o agencie specjalnym. Skoro jest Nora, to jest szansa na fajny klimat i styl podobny jak w książkach o Pendergaście. Nie wahałam się właściwie wcale i zabrałam książkę do domu. Tam sprawdziłam, że akcja dzieje się mniej więcej pomiędzy „Relikwiarzem” a „Gabinetem osobliwości”. Są to początkowe części cyklu, według mnie jedne z lepszych, więc podsyciło to tylko moją ciekawość.
Nie czytałam opisu z tyłu zbyt dokładnie (ok, zobaczyłam tylko „Nora Kelly” i już byłam kupiona), więc początkowo zawiodłam się nieco, że miejscem akcji nie jest Muzeum Historii Naturalnej. Jednak okazało się, że okolice Santa Fe (i nieistniejącego w rzeczywistości Centrum Archeologicznego) też są całkiem ciekawe.
Opowieść zaczyna się na rodzinnym ranczo Nory, gdzie kobieta wpada sprawdzić, co się tam dzieje. Ranczo jest opuszczone, ale pilnuje go sąsiadka, która jest przyjaciółką Nory z dzieciństwa. Kiedy więc zadzwoniła, że w domu dzieją się dziwne rzeczy, Nora ruszyła sprawdzić, o co chodzi. Liczyła, że to jakieś dzieciaki rozbijają się po jej starym domu, jednak okazało się, że to coś zupełnie innego. I „coś” jest tu bardzo dobrym określeniem. W budynku Nora została zaatakowana przez dwie postaci ludzkie ubrane w wilcze skóry. Charczącymi głosami pytali ją o jakiś list. Cudem udało jej się dotrzeć do samochodu i odjechać. Coś w wilczej skórze pędziło pewien czas koło auta, aż Nora uderzyła w ogrodzenie. Przewróciła je i okazało się, że tam w starej skrzynce rzeczywiście był jakiś list. Otworzyła go dopiero w swoim mieszkaniu w Santa Fe.
Okazało się, że list był od ojca Nory, który zniknął, kiedy była jeszcze dzieckiem. Mimo słów matki jej brat i ona sama wciąż bardzo kochali ojca i wierzyli, że kiedyś wróci. Ojciec nie wrócił, ale w liście sprzed około 20 lat przeprasza swoje dzieci i żonę, że tak nagle odszedł i informuje, że odnalazł zaginione miasto Indian Anasazi, Quivirę. W liście opisał drogę, którą do tej pory przebył i obiecywał wrócić z wielkim odkryciem. Nora pokazała list bratu, odnalazła mniej więcej trasę ojca na mapach i postanowiła urządzić ekspedycję do Quiviry. Miała nadzieję, że jej instytut ją zasponsoruje. Oczywiście miała z tym nieco problemów, jednak ostatecznie udało jej się przekonać przełożonego, który za warunek postawił, że to on wybierze pozostałych członków ekspedycji i będzie wśród nich jego córka, Sloane. Nie jest to jednak rozpieszczona dziewuszka, ale doświadczona archeolożka. Pozostałymi członkami są: Peter - specjalista od fotografii radarowej NASA (to on pomógł Norze zdobyć mapy, za co obiecała mu udział w wyprawie), Roscoe Swire – gość od koni, Aaron Black – geoarcheolog, Enrique Aragon – antropolog oraz Bill Smithback – dziennikarz. Tak, ten Bill Smithback!
No i po tym przydługim wstępie powiem, o czym jest reszta książki. Nora i jej ekspedycja ruszają konno przez liczne kaniony, jest ciężko, bo nie wszędzie jest woda, a szlak jest niezbadany. Dodatkowo członkowie ekspedycji nie zawsze się ze sobą zgadzają, np. Sloane bardzo ciągnie do odkopywania i dotykania śladów Indian Anasazi, które widzą po drodze. Ponieważ jednak nie to jest celem wyprawy Nora zarządza, żeby pozostawić stanowiska nienaruszone, żeby w przyszłości można było je zbadać. Pan Roscoe Swire przejmuje się właściwie tylko swoimi końmi, a Smithback ciągle sobie żartuje (czym oczywiście wkurza Norę). Kiedy w końcu docierają do celu, nie jest łatwiej. Na początku wszyscy się cieszą, ale potem znowu wybucha spór dotyczący odkrywania stanowisk. No i znowu pojawiają się ludzie w wilczych skórach, którzy nie są przyjaźnie nastawieni.

Myślę, że taki skrótowy opis głównej fabuły wystarczy, żeby zachęcić do czytania. Preston i Child doskonale budują nastrój i opisują krajobraz. Kiedy już udawało mi się oderwać od powieści, siadałam do komputera i sprawdzałam różne rzeczy i miejsca w niej opisane. Przyznaję, że puebla Indian wyobrażałam sobie bardzo podobnie do tych rzeczywistych, jednak zdjęcia zrobiły na mnie ogromne wrażenie i czytanie po obejrzeniu ich jeszcze bardziej wciągało. Właściwie przy tej książce chyba najmniej się przejmowałam, to znaczy prawie nie odczuwałam niepokoju, nie wciągałam się w relacje między bohaterami (częściowo i tak przecież wiedziałam, jak to się skończy). Ale wciągnęłam się i bardziej tę książkę oglądałam oczami wyobraźni, jak film. Przed oczami przesuwały mi się ściany kanionów, kawałki miki… Właściwie fragmenty, które działy się w Santa Fe nie utkwiły mi w pamięci za mocno, ale też nie tam toczyła się główna fabuła. Jeśli zamiarem autorów było wymalowanie krajobrazu kanionów, to to udało im się doskonale!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz