
Miałam ochotę na Prestona i Childa, więc przeszłam się do
półki z ich książkami, żeby wybrać coś dla siebie. Cykl o Pendergaście już
przeczytałam w całości, ale uznałam, że może inne książki tych autorów też będą
godne uwagi. Moją uwag zwrócił z jakiegoś, nie wiem jakiego, powodu tytuł „Nadciągająca
burza”. Wzięłam więc książkę do ręki i przeczytałam opis z tyłu. Od razu
uznałam, że trafiłam w dziesiątkę! Dlaczego? Bo okazało się, że główną
bohaterką jest Nora Kelly, którą znam z cyklu o agencie specjalnym. Skoro jest
Nora, to jest szansa na fajny klimat i styl podobny jak w książkach o
Pendergaście. Nie wahałam się właściwie wcale i zabrałam książkę do domu. Tam
sprawdziłam, że akcja dzieje się mniej więcej pomiędzy „Relikwiarzem” a „Gabinetem
osobliwości”. Są to początkowe części cyklu, według mnie jedne z lepszych, więc
podsyciło to tylko moją ciekawość.
Nie czytałam opisu z tyłu zbyt dokładnie (ok, zobaczyłam
tylko „Nora Kelly” i już byłam kupiona), więc początkowo zawiodłam się nieco,
że miejscem akcji nie jest Muzeum Historii Naturalnej. Jednak okazało się, że
okolice Santa Fe (i nieistniejącego w rzeczywistości Centrum Archeologicznego)
też są całkiem ciekawe.
Opowieść zaczyna się na rodzinnym ranczo Nory, gdzie kobieta
wpada sprawdzić, co się tam dzieje. Ranczo jest opuszczone, ale pilnuje go
sąsiadka, która jest przyjaciółką Nory z dzieciństwa. Kiedy więc zadzwoniła, że
w domu dzieją się dziwne rzeczy, Nora ruszyła sprawdzić, o co chodzi. Liczyła,
że to jakieś dzieciaki rozbijają się po jej starym domu, jednak okazało się, że
to coś zupełnie innego. I „coś” jest tu bardzo dobrym określeniem. W budynku
Nora została zaatakowana przez dwie postaci ludzkie ubrane w wilcze skóry.
Charczącymi głosami pytali ją o jakiś list. Cudem udało jej się dotrzeć do
samochodu i odjechać. Coś w wilczej skórze pędziło pewien czas koło auta, aż
Nora uderzyła w ogrodzenie. Przewróciła je i okazało się, że tam w starej
skrzynce rzeczywiście był jakiś list. Otworzyła go dopiero w swoim mieszkaniu w
Santa Fe.
Okazało się, że list był od ojca Nory, który zniknął, kiedy
była jeszcze dzieckiem. Mimo słów matki jej brat i ona sama wciąż bardzo
kochali ojca i wierzyli, że kiedyś wróci. Ojciec nie wrócił, ale w liście
sprzed około 20 lat przeprasza swoje dzieci i żonę, że tak nagle odszedł i
informuje, że odnalazł zaginione miasto Indian Anasazi, Quivirę. W liście
opisał drogę, którą do tej pory przebył i obiecywał wrócić z wielkim odkryciem.
Nora pokazała list bratu, odnalazła mniej więcej trasę ojca na mapach i
postanowiła urządzić ekspedycję do Quiviry. Miała nadzieję, że jej instytut ją
zasponsoruje. Oczywiście miała z tym nieco problemów, jednak ostatecznie udało
jej się przekonać przełożonego, który za warunek postawił, że to on wybierze
pozostałych członków ekspedycji i będzie wśród nich jego córka, Sloane. Nie jest
to jednak rozpieszczona dziewuszka, ale doświadczona archeolożka. Pozostałymi
członkami są: Peter - specjalista od fotografii radarowej NASA (to on pomógł
Norze zdobyć mapy, za co obiecała mu udział w wyprawie), Roscoe Swire – gość od
koni, Aaron Black – geoarcheolog, Enrique Aragon – antropolog oraz Bill
Smithback – dziennikarz. Tak, ten Bill Smithback!
No i po tym przydługim wstępie powiem, o czym jest reszta
książki. Nora i jej ekspedycja ruszają konno przez liczne kaniony, jest ciężko,
bo nie wszędzie jest woda, a szlak jest niezbadany. Dodatkowo członkowie
ekspedycji nie zawsze się ze sobą zgadzają, np. Sloane bardzo ciągnie do
odkopywania i dotykania śladów Indian Anasazi, które widzą po drodze. Ponieważ
jednak nie to jest celem wyprawy Nora zarządza, żeby pozostawić stanowiska
nienaruszone, żeby w przyszłości można było je zbadać. Pan Roscoe Swire
przejmuje się właściwie tylko swoimi końmi, a Smithback ciągle sobie żartuje
(czym oczywiście wkurza Norę). Kiedy w końcu docierają do celu, nie jest
łatwiej. Na początku wszyscy się cieszą, ale potem znowu wybucha spór dotyczący
odkrywania stanowisk. No i znowu pojawiają się ludzie w wilczych skórach,
którzy nie są przyjaźnie nastawieni.
Myślę, że taki skrótowy opis głównej fabuły wystarczy, żeby
zachęcić do czytania. Preston i Child doskonale budują nastrój i opisują
krajobraz. Kiedy już udawało mi się oderwać od powieści, siadałam do komputera
i sprawdzałam różne rzeczy i miejsca w niej opisane. Przyznaję, że puebla Indian
wyobrażałam sobie bardzo podobnie do tych rzeczywistych, jednak zdjęcia zrobiły
na mnie ogromne wrażenie i czytanie po obejrzeniu ich jeszcze bardziej
wciągało. Właściwie przy tej książce chyba najmniej się przejmowałam, to znaczy
prawie nie odczuwałam niepokoju, nie wciągałam się w relacje między bohaterami
(częściowo i tak przecież wiedziałam, jak to się skończy). Ale wciągnęłam się i
bardziej tę książkę oglądałam oczami wyobraźni, jak film. Przed oczami
przesuwały mi się ściany kanionów, kawałki miki… Właściwie fragmenty, które
działy się w Santa Fe nie utkwiły mi w pamięci za mocno, ale też nie tam
toczyła się główna fabuła. Jeśli zamiarem autorów było wymalowanie krajobrazu
kanionów, to to udało im się doskonale!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz