Jak już pisałam przy okazji „Rzeczy ulotnych” – do tej pory
czytałam powieści Gaimana przeznaczone raczej dla młodszych czytelników. W
miarę mi się podobały, ale już od czasów gimnazjum słyszałam o tym autorze i
jego „doroślejszych” powieściach. Moje znajome, które czytały też Pratchetta,
zachwycały się Gaimanem. Wiele osób, którym mówiłam, że lubię sir Terry’ego
polecało mi książki jego przyjaciela. Często padał właśnie tytuł „Amerykańscy
bogowie”. I „Nigdziebądź”. Z różnych powodów (m.in. z tego, że nie podobały mi
się jego opowiadania) długo nie sięgałam po żadną z tych książek. Teraz jednak
nie miałam pomysłu, co wypożyczyć (a książki, o których myślałam od jakiegoś
czasu, były akurat albo jeszcze nie dostępne), więc postanowiłam spróbować z
Gaimnaem. „Nigdziebądź” wypadło mi z głowy, więc padło na „Amerykańskich bogów”.
Głównym bohaterem jest Cień (nie poznajemy jego prawdziwego
imienia i nazwiska, wszyscy właśnie tak na niego mówią), którego poznajemy w
więzieniu. Został aresztowany za napad, ale ze względu na dobre sprawowanie
niedługo ma wyjść i wrócić do żony. Okazuje się jednak, że zostaje zwolniony
parę dni wcześniej, gdyż jego żona i przyjaciel giną w wypadku. Załamany Cień
wraca powoli do rodzinnej miejscowości, a po drodze spotyka pana Wednesday’a ,
który proponuje mu pracę osobistego ochroniarza w podróży po Ameryce. Mężczyzna
nie chce się pakować w nowe kłopoty, jednak zostaje zapewniony, że praca
miałaby charakter całkowicie legalny. W międzyczasie znajomy Wednesday’a
prowokuje bójkę, którą Cień wygrywa i w nagrodę dostaje od niego złotą monetę
wyciągniętą z powietrza (w więzieniu Cień ćwiczył sztuczki z monetami, jednak
nie udało mu się rozgryźć sztuczki tego znajomego). W dalszą podróż Cień
wyrusza już z nowym pracodawcą. Na miejscu od żony zmarłego przyjaciela dowiaduje
się, jak jego żona zginęła i jest tylko bardziej przygnębiony. Mimo to na
pamiątkę wrzuca do grobu żony wygraną w bójce monetę. Po drodze do hotelu, zaczepia
go jakiś gruby młodzieniec, zleca jego pobicie i każe przekazać wiadomość dla
Wednesday’a. Cień przekazuje informację i następnego dnia opuszczają
miasteczko.
Od tej pory Wednesday
odwiedza swoich znajomych i próbuje ich namówić do jakiejś rewolucji.
Cień nie do końca rozumie, o co chodzi, jednak w miarę możliwości również stara
się przekonywać ludzi do planu Wednesday’a. Sprawa jednak nie jest prosta,
czasem mężczyźni są atakowani i w końcu Wednesday wysyła Cienia do małego miasteczka,
aby przeczekał tam główną zawieruchę. Czasem zabiera go stamtąd na krótkie
wyprawy. Cień jednak zadomawia się w miasteczku, zyskuje tam przyjaciół,
angażuje się w życie mieszkańców.
Z fabuły chyba tyle wystarczy. Skąd tytuł „Amerykańscy
bogowie”? Otóż znajomi Wednesday’a są dawnymi bogami, którzy razem z wyznawcami
przybyli do Ameryki. I mają stanąć przeciwko nowym, młodym bogom, których na
bieżąco tworzą Amerykanie – technologia, pieniądze itp. Chodzi o wiarę –
bogowie żyją dopóki mają wyznawców. Kiedy wierni znikają, maleją moce bogów aż
ostatecznie umierają. O ile przy wielu wyznawcach bóg natychmiast niemalże
powstaje z martwych lub po prostu ma wiele inkarnacji, o tyle gdy wyznawców nie
ma bóg zwyczajnie umiera. I jeśli kiedykolwiek ma jeszcze zaistnieć ktoś musi w
niego mocno wierzyć. W powieści poznajemy więc na przykład bogów afrykańskich,
nordyckich czy egipskich, którzy musieli znaleźć sobie normalną pracę (np. w
rzeźni albo jako przedsiębiorcy pogrzebowi), by przetrwać w niewiernym świecie.
I powstają oni przeciwko nowym bóstwom technologii, w których wiarę pokładają
obecnie ludzie.
Książka była całkiem ciekawa, zwłaszcza jakoś od połowy,
kiedy zaczęłam lepiej rozumieć, co się dzieje, kojarzyć bohaterów. Wciągnął
mnie też wątek w miasteczku, gdzie Cień miał się zaszyć – zaginęła tam
dziewczynka, a nasz bohater próbował rozwiązać tę zagadkę i ją odnaleźć.
Przyznam, że były chwile, gdy chciałam, żeby boski wątek się jak najszybciej
skończył i Cień wrócił do miasteczka, by dalej prowadzić swoje śledztwo.
Domyśliłam się rozwiązania szybciej niż nasz bohater, ale przyznam, że autor
ciekawie poprowadził ten wątek. Stworzył też całkiem wiarygodnych bohaterów,
których nietrudno było polubić.
Myślę, że spróbuję jeszcze „Nigdziebądź” i być może „Chłopaków
Anansiego” (którego polubiłam), więc czas poświęcony na tę książkę na pewno nie
był stracony. Mimo to nie będę wielką fanką Neila Gaimana, z jednej strony ta
książka jest zbyt realistyczna, za mało w niej fantastyki, a z drugiej elementy
fantastyczne być może psują jej możliwość bycia dobrym na przykład
kryminałem. A już na pewno nie będę
podchodzić więcej do opowiadań tego autora – po co się męczyć. Spróbuję dać mu
szansę w dłuższej formie, która według mnie idzie mu dużo lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz