czwartek, 18 lutego 2016

Amerykańscy bogowie

Jak już pisałam przy okazji „Rzeczy ulotnych” – do tej pory czytałam powieści Gaimana przeznaczone raczej dla młodszych czytelników. W miarę mi się podobały, ale już od czasów gimnazjum słyszałam o tym autorze i jego „doroślejszych” powieściach. Moje znajome, które czytały też Pratchetta, zachwycały się Gaimanem. Wiele osób, którym mówiłam, że lubię sir Terry’ego polecało mi książki jego przyjaciela. Często padał właśnie tytuł „Amerykańscy bogowie”. I „Nigdziebądź”. Z różnych powodów (m.in. z tego, że nie podobały mi się jego opowiadania) długo nie sięgałam po żadną z tych książek. Teraz jednak nie miałam pomysłu, co wypożyczyć (a książki, o których myślałam od jakiegoś czasu, były akurat albo jeszcze nie dostępne), więc postanowiłam spróbować z Gaimnaem. „Nigdziebądź” wypadło mi z głowy, więc padło na „Amerykańskich bogów”.

Głównym bohaterem jest Cień (nie poznajemy jego prawdziwego imienia i nazwiska, wszyscy właśnie tak na niego mówią), którego poznajemy w więzieniu. Został aresztowany za napad, ale ze względu na dobre sprawowanie niedługo ma wyjść i wrócić do żony. Okazuje się jednak, że zostaje zwolniony parę dni wcześniej, gdyż jego żona i przyjaciel giną w wypadku. Załamany Cień wraca powoli do rodzinnej miejscowości, a po drodze spotyka pana Wednesday’a , który proponuje mu pracę osobistego ochroniarza w podróży po Ameryce. Mężczyzna nie chce się pakować w nowe kłopoty, jednak zostaje zapewniony, że praca miałaby charakter całkowicie legalny. W międzyczasie znajomy Wednesday’a prowokuje bójkę, którą Cień wygrywa i w nagrodę dostaje od niego złotą monetę wyciągniętą z powietrza (w więzieniu Cień ćwiczył sztuczki z monetami, jednak nie udało mu się rozgryźć sztuczki tego znajomego). W dalszą podróż Cień wyrusza już z nowym pracodawcą. Na miejscu od żony zmarłego przyjaciela dowiaduje się, jak jego żona zginęła i jest tylko bardziej przygnębiony. Mimo to na pamiątkę wrzuca do grobu żony wygraną w bójce monetę. Po drodze do hotelu, zaczepia go jakiś gruby młodzieniec, zleca jego pobicie i każe przekazać wiadomość dla Wednesday’a. Cień przekazuje informację i następnego dnia opuszczają miasteczko.
Od tej pory Wednesday  odwiedza swoich znajomych i próbuje ich namówić do jakiejś rewolucji. Cień nie do końca rozumie, o co chodzi, jednak w miarę możliwości również stara się przekonywać ludzi do planu Wednesday’a. Sprawa jednak nie jest prosta, czasem mężczyźni są atakowani i w końcu Wednesday wysyła Cienia do małego miasteczka, aby przeczekał tam główną zawieruchę. Czasem zabiera go stamtąd na krótkie wyprawy. Cień jednak zadomawia się w miasteczku, zyskuje tam przyjaciół, angażuje się w życie mieszkańców.
Z fabuły chyba tyle wystarczy. Skąd tytuł „Amerykańscy bogowie”? Otóż znajomi Wednesday’a są dawnymi bogami, którzy razem z wyznawcami przybyli do Ameryki. I mają stanąć przeciwko nowym, młodym bogom, których na bieżąco tworzą Amerykanie – technologia, pieniądze itp. Chodzi o wiarę – bogowie żyją dopóki mają wyznawców. Kiedy wierni znikają, maleją moce bogów aż ostatecznie umierają. O ile przy wielu wyznawcach bóg natychmiast niemalże powstaje z martwych lub po prostu ma wiele inkarnacji, o tyle gdy wyznawców nie ma bóg zwyczajnie umiera. I jeśli kiedykolwiek ma jeszcze zaistnieć ktoś musi w niego mocno wierzyć. W powieści poznajemy więc na przykład bogów afrykańskich, nordyckich czy egipskich, którzy musieli znaleźć sobie normalną pracę (np. w rzeźni albo jako przedsiębiorcy pogrzebowi), by przetrwać w niewiernym świecie. I powstają oni przeciwko nowym bóstwom technologii, w których wiarę pokładają obecnie ludzie.
Książka była całkiem ciekawa, zwłaszcza jakoś od połowy, kiedy zaczęłam lepiej rozumieć, co się dzieje, kojarzyć bohaterów. Wciągnął mnie też wątek w miasteczku, gdzie Cień miał się zaszyć – zaginęła tam dziewczynka, a nasz bohater próbował rozwiązać tę zagadkę i ją odnaleźć. Przyznam, że były chwile, gdy chciałam, żeby boski wątek się jak najszybciej skończył i Cień wrócił do miasteczka, by dalej prowadzić swoje śledztwo. Domyśliłam się rozwiązania szybciej niż nasz bohater, ale przyznam, że autor ciekawie poprowadził ten wątek. Stworzył też całkiem wiarygodnych bohaterów, których nietrudno było polubić.

Myślę, że spróbuję jeszcze „Nigdziebądź” i być może „Chłopaków Anansiego” (którego polubiłam), więc czas poświęcony na tę książkę na pewno nie był stracony. Mimo to nie będę wielką fanką Neila Gaimana, z jednej strony ta książka jest zbyt realistyczna, za mało w niej fantastyki, a z drugiej elementy fantastyczne być może psują jej możliwość bycia dobrym na przykład kryminałem.  A już na pewno nie będę podchodzić więcej do opowiadań tego autora – po co się męczyć. Spróbuję dać mu szansę w dłuższej formie, która według mnie idzie mu dużo lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz