Właściwie chyba każdy słyszał o Guliwerze, widział jakiś
film albo bajkę. Ale ile osób tak naprawdę zna tę historię Swifta i czytało
książkę? W bibliotece „Podróże Guliwera” oznaczone są jako lektura, czyli
możliwe, że jakieś dzieci czytały tę książkę. Jednak w lekturze mieszczą się
tylko dwie z czterech części powieści. I to według Wikipedii nie ma tam tej
najpopularniejszej i najczęściej omawianej. Muszę się tu nie zgodzić z
wikipedią. Udało mi się jednak w dziale młodzieżowym znaleźć drugi egzemplarz,
w którym były wszystkie części. Znalazłam go po przeczytaniu tego z działu
lektur, więc książkę czytałam w dwóch turach w dwóch różnych wydaniach.
Na samym początku poznajemy bohatera – Lemuel Guliwer
początkowo chciał zostać lekarzem, potem jednak postanowił zostać marynarzem,
co było dla niego ciekawsze. Połączył więc obie te profesje i został lekarzem
okrętowym.
Podczas jednej z podróży statek wpadł w ogromną burzę,
wszyscy poza Guliwerem zginęli, a jego morze wyrzuciło na plażę. Okazało się,
że trafił do kraju Liliputów, czyli ludzi, którzy mieli wzrostu kilka cali
(czyli kilkanaście centymetrów). Początkowo nasz bohater uważany był za
zagrożenie, jednak przekonał do siebie króla, dostał domek za miastem (wieżę ogromną
dla Liliputów, w której ledwo się mieścił) i zobowiązał się służyć królowi,
bronić jego państwa i pomagać jak tylko da radę. Oczywiście nie był w stanie
wykonywać zwykłych prac, jednak bardzo pomagał w przenoszeniu wiadomości (kiedy
już nauczył się języka) i transporcie towarów. Jednak obecność Guliwera
okazywała się coraz bardziej kłopotliwa – jadł bardzo dużo jak na możliwości
państwa Liliputów, na jego ubrania szły przerażające ilości materiałów. Król
bardzo lubił Guliwera, jednak kwestie ekonomiczne skłoniły go, by uwierzyć
wrogom człowieka i wydać wyrok śmierci. Na szczęście nasz bohater miał też
oddanych przyjaciół, którzy ostrzegli go. Wyruszył w odwiedziny do sąsiedniego
królestwa, gdzie również zaprzyjaźnił się z królem (to dzięki Guliwerowi państwa
zawarły pokój). A stamtąd ostatecznie udało mu się uciec na jakiejś łodzi,
która dryfowała w okolicy. Po powrocie do Anglii Guliwer zbił fortunę,
pokazując podarki od Liliputów – między innymi maleńkie zwierzątka.
Nasz bohater nie potrafił jednak usiedzieć długo w domu z
żoną i dziećmi i postanowił wyruszyć w kolejną podróż. Znowu wylądował sam na
obcej wyspie – tym razem marynarze zeszli po wodę, a uciekając z wyspy przed
olbrzymem opuścili swojego lekarza okrętowego. Guliwerowi udało się dotrzeć do domu
olbrzyma, gdzie zaprzyjaźnił się z jego córką (nie będę pisać tu żadnych imion,
bo są zbyt dziwne). Dziewczynka traktowała go jak ukochaną laleczkę, nauczyła
języka, opiekowała się nim. W końcu ojciec wpadł na pomysł, aby pokazywać
Guliwera innym olbrzymom za pieniądze. Początkowo robił to w domu, a w końcu
wyruszył z córką w podróż po królestwie. Wtedy też królowa olbrzymów
zaproponowała, że odkupi Guliwera i przyjmie na służbę jego młodą opiekunkę. W
państwie olbrzymów niczego Guliwerowi nie brakowało (może poza poczuciem
bezpieczeństwa, bo zagrażały mu nawet owady), jednak tęsknił za domem. Pewnego
dnia sługa zabrał naszego bohatera z jego domkiem (pudełkiem, pięknie
umeblowanym) nad morze. A tam pudełko zostało porwane przez ptaka i uniesione
nad morze. Na szczęście po raz kolejny Guliwerowi udało się uratować – na
pudełko trafił zaciekawiony, ale dobry kapitan i ocalił naszego bohatera.
Guliwer po raz kolejny wrócił szczęśliwie do domu z pamiątkami z podróży.
Przy okazji kolejnej wyprawy Guliwer trafił do kraju
rządzonego z Latającej Wyspy. Mieszkańcy byli normalnego wzrostu, lecz nie do
końca normalnej mentalności. Poświęcali swoje życie na różnego rodzaju
obliczenia i doskonalenie sztuki muzycznej, a gospodarka ich kraju coraz
bardziej upadała i oni sami byli coraz biedniejsi. W tym kraju nasz bohater nie
był niczyim więźniem, a gościem i stanowił okaz zdrowego rozsądku. Szczerze
mówiąc, ta część najmniej do mnie przemówiła, nic się w niej nie działo.
Mieszkańcy Latającej wyspy byli świetni w wielu teoriach, ale w praktyce
niczego nie umieli zastosować.
W ostatniej części Guliwer trafia do kraju mądrych koni
czyli Houyhnhnmów (nie będę tego więcej pisać, zostanę przy koniach). Znajduje
się tam, ponieważ jego załoga się zbuntowała i wysadziła go na brzeg. Na wyspie
początkowo Guliwer spotyka dziwne owłosione stworzenia, do których czuje
ogromną odrazę, a które próbują go obwąchać/zgwałcić/zrobić coś. Na szczęści
ratują go dwa konie, bohater jest przekonany, że to potężni czarownicy
przemienieni w konie. Okazuje się jednak, że to właśnie konie rządzą tą krainą,
a obrzydliwe stwory to yahoosi, czyli chyba bardzo dzicy i owłosieni ludzie,
którzy są jak bydło dla koni, nie myją się i żywią padliną. Guliwerowi udaje
się zostać w domu jednego z koni, dzięki czemu poznaje ich kulturę. Konie są
niezwykle mądre, nie znają kłamstwa ani zła, nie rozumieją rzeczy, które
Guliwer opowiada o świecie ludzkim (o niesprawiedliwości, prawnikach itp.). Tym
bardziej, że przedstawia on kulturę ludzką w jak najgorszym świetle (wszyscy są
źli, przekupni i fałszywi). Kraj koni jest wymarzoną utopią Guliwera, jednak
nie może tam pozostać – jest zbyt podobny do yahoosów, więc musi wrócić do
domu, gdzie brzydzi się wszystkich ludzi i ledwo jest w stanie przebywać w
jednym pokoju z żoną lub dziećmi.
Podobno to ta ostatnia część jest najczęściej omawianą. Mi
się jednak wydaje, że najlepiej znana i najczęściej wspominana jest część
pierwsza – ta o liliputach. Chyba że mówimy tu o kręgach akademickich, wtedy
możliwe, że głębiej omawiana jest część utopijnego społeczeństwa koni.
Cieszę się, że przeczytałam tę książkę – to dla mnie kolejny
krok w poznawaniu klasyki, którą „każdy zna”. Ale nie podobała mi się. Była
nudno napisana, praktycznie nie było tam dialogów, tylko strasznie długie
opisy. No i sama głęboka filozofia zawarta w symbolice odwiedzanych krain do
mnie nie przemawia. To nie jest mój typ literatury, nie interesuję się tym. I
nie wydaje mi się, żeby dzieci, które mają to za lekturę były zachwycone…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz