Jest to pierwsza część kolejnej trylogii składającej się na
cykl o Pendergaście. Tym razem dotyczy ona żony agenta, która zginęła 12 lat
wcześniej w Afryce.
O tym, że żona Pendergasta nie żyje dowiadujemy się już w
„Relikcie”, podczas polowania na Mbwuna. Wiemy, że była bardzo dobrym strzelcem
i zginęła w wypadku podczas polowania. W „Granicach szaleństwa” Preston i Child
cofają się w czasie o 12 lat i dokładnie opisują tamten pamiętny dzień. Okazuje
się, że Helen Esterhazy Pendergast była lekarzem, a polowania stanowiły jej
hobby. Razem z mężem wybrała się na safari, kiedy Pendergast został wezwany bo
oddalonego o dzień drogi obozu dla turystów. Zdarzyła się tam tragedia –
niemiecki turysta został zaatakowany i porwany przez lwa. Nie ma szans, żeby
mężczyzna przeżył, ale Pendergast zostaje wezwany, by upolować zwierzę i nie
pozwolić mu zabić nikogo więcej. Jednak w czasie polowania wszystko idzie nie
tak. Lew zaskakuje łowców, rani Pendergasta i porywa jego żonę. Kiedy agent
wraca na miejsce po odzyskaniu przytomności odnajduje legowisko lwa i
rozszarpane ciało żony. Jej charakterystyczne fiołkowe oczy patrzą pusto w
przestrzeń z oderwanej głowy, a ręka z pierścionkiem z gwiezdnym szafirem leży
niedaleko. To po tych wydarzeniach Pendergast postanawia podjąć pracę w FBI.
To jednak ledwo kilkadziesiąt pierwszych stron książki.
Niedługo później (chociaż w sumie to po 12 latach, bo reszta powieści toczy się
już w czasie obecnym) Pendergast przypadkowo odkrywa, że śmierć jego żony nie
była przypadkiem. W starej rezydencji rodowej w agencie budzą się wspomnienia i
postanawia obejrzeć z bliska strzelbę żony. Po upewnieniu się, że przez 12 lat
nikt z niej nie strzelał, odkrywa, że strzelba była załadowana ślepakami. Co
oznacza, że jego żona nie chybiła lwa, ale po prostu nie mogła go zastrzelić,
bo nie miała ostrej amunicji. Tą niezwykłą wiedzą Pendergast postanawia
podzielić się z Judsonem Esterhazym, bratem Helen a swoim szwagrem. Razem
postanawiają odkryć, co się stało i pomścić kobietę, którą obaj kochali.
Pendergast wciąga w śledztwo swojego przyjaciela, porucznika D’Agostę (a przez
to również jego partnerkę Laurę Hayward) i razem zaczynają rozgrzebywać
przeszłość Helen.
I tu właśnie zaczyna się robić ciekawie. Dowiadujemy się, że
Helen miała obsesję na punkcie malarza Audubona, który przepięknie malował
ptaki. Zwiedzamy dużą część Nowego Orleanu, poznając coraz nowsze sekrety z
życia Helen i okolicznych mieszkańców. Oczywiście Pendergast bardzo szybko
kojarzy fakty i niemal cudem odgaduje kolejne punkty, w które powinni się udać.
Jednak byłoby zbyt pięknie, gdyby tylko musieli jeździć po całym stanie i
wypytywać ludzi. O nie, przede wszystkim wypytywani ludzie niekoniecznie chcą
współpracować. Ale to pikuś, biorąc pod uwagę fakt, że nagle ważni świadkowie
zaczynają ginąć, a ktoś bardzo usilnie i brutalnie stara się powstrzymać dalsze
śledztwo.
Uważny czytelnik, a za takiego się uważam ;), szybko zaczyna
się domyślać, kto jest tajemniczym zabójcą. Właściwie autorzy dają co do tego
całkiem sporo tropów, wystarczy je zauważyć i skojarzyć. A w pewnym momencie aż
się człowiek dziwi, że Pendergast jeszcze nie odkrył, kto się na niego czai.
Historia w pewnym momencie robi się dość zagmatwana i łatwo
można zapomnieć o Helen, zamiast tego skupiając się na Audubonie i jego Czarnym
Obrazie. Ale powoli wszystko składa się w logiczną całość, a co się nie składa,
to Pendergast wyjaśnia.
Warto nadmienić, że w trylogii Helen do łask autorów powraca
Constance. Kobieta pojawia się dość często, jest jednak oskarżona o
dzieciobójstwo (nietrudno się domyślić, czyje to dziecko). Dlatego część
książki jej poświęcona skupia się na procesie, jej rozmowach z doktorem
Felderem (psycholog sądowy) i uznawaniu jej za niepoczytalną (cóż… twierdzi, że
ma 140 lat).
Pendergast budzi we mnie ogromną sympatię, więc bardzo mu
kibicowałam w czasie poszukiwań. A najbardziej blisko końca powieści, gdzie
miałam co najmniej podwójną motywację do tego. Książka jest naprawdę całkiem
ciekawie skonstruowana i dobrze się ją czyta, a może nawet pochłania. Nie ma w
niej tych elementów fantastycznych (poza cudownymi domysłami agenta
specjalnego), jest to czysta sensacja, ale z naprawdę wartką akcją i ciężko się
od niej oderwać.
Koniec książki skłonił mnie też do pewnej refleksji… Czy
jeżeli sprawi się, że ktoś się zabije to jest to samobójstwo, czy może jednak
morderstwo? Nie mówię tu o poleceniu komuś „poderżnij sobie gardło”, ale nieco
subtelniejszych metodach. Nie chcę tu wywoływać jakichś dyskusji
umoralniających czy wyciągać jakichś aktów prawnych. Po prostu tak się
zastanawiam, czy bohater dotrzymał danego słowa… Bo według mnie nie.
Jeśli chodzi o wyzwanie… Uznajmy ją roboczo za 3 trefl (że
ten Pendergast się niczego nie spodziewa…!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz