piątek, 23 stycznia 2015

Inkwizytor

Po lekturze „Anubisa” i sagi Asgaard postanowiłam wziąć się za jedyną pozostałą wydaną po polsku
książkę Wolfganga Hohlbeina. Jest on nazywany mistrzem fantasy, dlatego spodziewałam się jakichś diabłów, demonów i tym podobnych. A co dostałam?
„Inkwizytor” jest powieścią osadzoną w średniowiecznej (tak się przynajmniej domyślam) Europie. Ojciec Tobiasz – tytułowy inkwizytor – zostaje wezwany do niewielkiego miasteczka, aby zbadać sprawę czarownicy. Po drodze widzi w lesie diabelski krąg (taki z grzybów, nic mistycznego) i czuje atmosferę zła, co prześladuje go przez całą książkę. Kiedy inkwizytor dociera do miasteczka okazuje się, że kobieta oskarżona o bycie czarownicą jest w bardzo złym stanie – od jakichś dwóch tygodni nie dostawała jedzenia ani świeżej wody. Tobiasz postanawia wyprowadzić ją z więzienia i wyleczyć, bynajmniej nie tylko z dobroci serca. Oskarżona o czary jest wielką młodzieńczą miłością Tobiasza – Katrin. Inkwizytor stara się to ukrywać, a wszelką pomoc dla kobiety tłumaczy tym, że nie może prowadzić procesu, jeśli oskarżona umrze. Zresztą wcale nie chce on prowadzić procesu, rozpoczyna śledztwo, które ma na celu udowodnienie niewinności Katrin.
Podczas dochodzenia inkwizytor odkrywa wiele niepokojących rzeczy, o które oskarżana była „czarownica”. Jedną z nich i chyba najważniejszą dla mieszkańców miasteczka jest zatrute jeziorko w pobliskim zagajniku. Ludzie oskarżają Katrin, że to ona je zatruła. Podobnie jest ze zgniłą mąką i rodzącymi się dziwnymi stworzeniami (dziecko bez kończyn, prosię z dwiema głowami). Ojciec Tobiasz, mimo że głęboko wierzący, jest również człowiekiem nauki, dlatego wszystkie te zdarzenia próbuje sobie racjonalnie wytłumaczyć. I może by mu się to udało, gdyby nie dziwne zachowanie ludzi i nocne zjawy, pojawiające się w miasteczku i na drogach. Początkowo Tobiasz był pewien, że to przywidzenia (nie spał kilka nocy). Jednak po wizycie w zamku tajemniczego hrabiego Theowulfa, inkwizytor jest pewien, że nie są to wytwory jego wyobraźni – zjawy w maskach śmierci ranią człowieka, który chciał zaoferować swą pomoc w śledztwie.
Początkowo, po pełnych akcji książkach Prestona i Childa (jeszcze do nich wrócimy!) i ich krótkich rozdziałach, ciężko czytało mi się „Inkwizytora”. Rozdziały są dość długie, zwłaszcza w porównaniu do tych krótkich i wartkich z „Kultu”. Czcionka jest lekko ozdobna, przez co mniej czytelna, a co chwilę jakieś słowa są wpisane kursywą, co ledwo widać. Dodatkowo w dialogach cały czas pojawia się „tobie” „ciebie” (jak „mówię tobie” „kocham ciebie”) zamiast „ci” i „cię”. To jest naprawdę męczące. Bardzo. I nie wiem, z czego wynika, bo całość nie jest stylizowana na język średniowieczny ani w dialogach ani w narracji.
Sama fabuła po pewnym czasie mnie wciągnęła. Sama zastanawiałam się, co to za zjawy i czy Katrin jest czarownicą czy nie. No i kombinowałam, jaką rolę w tym wszystkim odgrywa hrabia Theowulf. Część zagadek udało mi się rozwiązać, w tym zagadkę zatrutego bajora. Podejrzewam, że Hohlbein specjalnie stworzył część zagadek tak prostych dla nas, czytelników XX wieku (książka wydana w Polsce w 1997), a trudnych dla średniowiecznego księdza. Może trochę chciał tym zmylić czytelnika? Żeby osiadł na laurach, że jest taki mądry? Bo na koniec wszystko wyraźnie tłumaczy i potwierdza niektóre domysły. A samo zakończenie zaskakuje.

Do jakiej kategorii przypiszę tę książkę? Pasuje do wielu, ale myślę, że najodpowiedniejsze będzie stwierdzenie, że jest to 7 trefl. Ale nie powiem Wam, kto ginie – Tobiasz, Theowulf, Katrin czy jeszcze ktoś inny…
P.S. Wybaczcie, że zdjęcie okładki takie małe, ale jest słabej jakości :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz